Tragiczna przejażdżka

 

 

To było w lipcu. Zwykłe poniedziałkowe popołudnie w klinice. Dzień nie był wolny od napięć, ale moja pielęgniarka zauważyła, że "wszystko idzie jak po maśle". Pracowałam na oddziale chorób wewnętrznych, a ponadto szkoliłam młodych lekarzy. Rozkład zajęć w klinice w Detroit miałam szczelnie wypełniony - prowadziłam wykłady, szkoliłam stażystów oraz leczyłam pacjentów. Lubiłam liczne obowiązki. Najszczęśliwsza byłam w takie dni, kiedy o 6 po południu orientowałam się, że znowu przegapiłam obiad.

Tego dnia wyglądało na to, że skończymy o czasie. I wtedy do gabinetu weszła pielęgniarka.
- Niestety, musimy zostać dłużej. Przyszła pani Phillips. Ma wyznaczoną wizytę dopiero na środę, ale musiała się z panią zobaczyć. Złapała nawet jakieś auto - oznajmiła.
- Przyjechała okazją? Żartujesz.

Pacjentka miała wczesne objawy choroby Alzheimera. Mieszkała w okolicy niebezpiecznej nawet dla 18-latka z czarnym pasem karate.
- Wyjmij kartę i poproś ją.

Pani Phillips wkroczyła do gabinetu. Godnie wyprostowana przysiadła na brzegu krzesła. Jak zwykle była nienagannie ubrana, miała pięknie skrojony niebieski kostium i okrągły kapelusik. Hebanowa twarz bez zmarszczek nie zdradzała jej 72 lat. Przykro było patrzeć, jak na starość zawodzi ją umysł. Nadal zasiadała w zarządzie kilku organizacji- miejscowi notable wciąż mieli nadzieję, że sama zauważy kłopoty z pamięcią i złoży rezygnację. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu.
- Odebraliście mi prawo jazdy. Jak mam przyjeżdżać na spotkania zarządu? - spytała.
- Rozumiem pani rozgoryczenie, ale odebrano pani prawo jazdy, bo prowadzenie samochodu zagraża pani bezpieczeństwu.
- Jeżdżę od 40 lat, nawet mandatu nie dostałam.
- Dwa miesiące temu zatrzymała się pani na środku skrzyżowania - przypomniałam jej.
- Bo tamten mężczyzna stuknął mój samochód.
- Owszem, bo pani już wtedy stała. Proszę mi obiecać, że nie będzie pani więcej jeździła autostopem.
- To zwróćcie mi samochód!

Boże Święty, gdybym mogła jej cokolwiet zwrócić, zwróciłabym jej pamięć.
- Nie wyobraża pani sobie - ciągnęła - co to znaczy, kiedy inni kierują pani życiem.
- Domyślam się, że to trudne - potwierdziłam.

W duchu modliłam się, bym nigdy nie czuła tego na własnej skórze.
- Podrzucę panią do domu.

Ta wizyta oraz pilne uzgodnienia ze stażystami przekreśliły nadzieje na wczesne wyjście z pracy. Skończyłam o 19.00. Wróciłam do domu. Moja współlokatorka Marcia - również lekarka - siedziała w kuchni i sączyła coś orzeźwiającego.
- - Mam świetny pomysł. Co byś powiedziała na krótką przejażdżkę rowerem? - zaproponowała.
- Wiesz, chętnie, ale...
- Ale co?
- Miałam zamiar popracować - wieczorami przygotowywałam się do egzaminów z interny.
- Wrócimy wcześnie - machnęła ręką. - Jeszcze zdążysz popracować. W maju twierdziłaś, że latem musisz się trochę rozerwać. Przypominam, że jest lipiec, a ty nawet nie zaczęłaś.
- Wybierzmy się więc na rower - odparłam i pobiegłam na górę do sypialni, żeby się prędko przebrać. Już po chwili pedałowałyśmy ulicą.

Nasz dom mieścił się w starej podmiejskiej dzielnicy willowej Detroit. Teren był wprost wymarzony dla rowerzystów. Okolica tonęła w kwiatach, wdychałyśmy głęboko zapach świeżo skoszonej trawy. Co za wytchnienie po tak ciężkim dniu.

Jechałyśmy Chalfonte, śliczną boczną uliczką. Marcia po mojej prawej, tuż przy krawężniku o pół roweru przede mną. Przed nami pojawił się stary buick. Wziął zakręt za ostro i zniosło go na naszą stronę uliczki. Marcia rzuciła się na trawiaste pobocze i uniknęła kół samochodu. Nim ja zdążyłam zareagować, auto uderzyło w mój rower. Wyleciałam w powietrze nad jego dachem jak z katapulty.

Marcia twierdzi, że nigdy nie zapomni tamtego dnia. Ja nigdy go sobie nie przypomnę.




Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

  • /pisane-noc/157-dzie-w-ktorym-straciam-siebie/668-lekarka-zostaje-pacjentk