Zwycięstwo

 

 

Wracasz do zdrowia - oznajmiła Joan podczas którejś sesji.
- Wiem - sama to czułam.

Mogłam robić coraz więcej i znałam granice swoich możliwości.

Idąc tego październikowego ranka na zajęcia, poczułam miły, rześki zapach - zapach jesieni. Ulica tętniła życiem. Dałam się wciągnąć w ten rytm zaprzątniętych czymś ludzi, którzy wylewali się z autobusów i z metra, sunęli falą po chodniku.

Szłam rozbawiona otaczającym mnie tłumem. Wlepiałam wzrok we wszystko dokoła. Nie zwracając uwagi na tabliczki z nazwami ulic, pokonałam całą trasę bezbłędnie i bez momentów wahań.

Joan obiecywała, że zdobywane teraz przeze mnie umiejętności wsiąkną we mnie tak głęboko, że nie będę musiała skupiać się na "procedurach". Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. To był mój cel. Notatnik robił się coraz grubszy. Stanowił "pamięć dodatkową", pomagał gromadzić i czerpać informacje. Czułam się wydajna i skuteczna.

Joan poprosiła mnie o przygotowanie dla kolegów z grupy trzech półgodzinnych prelekcji o urazach głowy. Byłam podekscytowana. Wiedziałam, że te wykłady pomogą mi stwierdzić, czy mogę uczyć studentów medycyny.

Po pierwszej prelekcji zobaczyłam zdumione twarze. Padło niewiele pytań, bo mówiłam zbyt fachowym językiem i chciałam przekazać za dużo informacji. Ale wykład spodobał się wszystkim. Odniosłam sukces.

Przez następne tygodnie zauważałam, że zdobywam sporo nowych umiejętności oraz odnoszę coraz więcej drobnych sukcesów. Po raz pierwszy zaczęłam doceniać pojawiające się zalążki mojej nowej osobowości. Widziałam też wartość tego, czego dokonałam.

Siłą woli opanowywałam emocje, gdy robiłam błędy albo ponosiłam klęski - faktyczne lub urojone. Zaczęłam cenić poczucie humoru, tolerancję wobec siebie i postawę c'est la vie, której uczyli instruktorzy.

Zapisywałam porażki w notatniku, potem je analizowałam i wymyślałam sposoby ich unikania.

Kiedyś zeszłam do sutereny, żeby zrobić pranie i przez pomyłkę wrzuciłam je do zsypu na śmieci. Gospodarz domu miał osłupiałą minę, ale i tak śmiałam się wraz z nim, kiedy wygrzebywaliśmy naprawdę teraz uświnione ciuchy.

Czasem nawet dobre sposoby zawodziły w starciu z nieprzewidywalną dynamiczną rzeczywistością. To były chwile prawdziwej próby. Przeżyłam taką, szykując się do wyjazdu do Bostonu. Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, więc w czwartek po południu wybiegłam z zajęć. Z walizką w jednej ręce i prezentem dla koleżanki w drugiej udało mi się, mimo deszczu, od razu złapać taksówkę. To dobry znak - pomyślałam.
- Proszę na stację Penn - powiedziałam, sadowiąc się w taksówce.

Źle mi wyszły plany tego dnia, nie zdążyłam zjeść śniadania ani obiadu. Czułam, że brzuch przyrasta mi do krzyża, jakby powiedziała moja babcia. Ale nie zapomniałam prezentu, no i wiedziałam, że jeśli przyjadę wcześnie na stację, to zdążę kupić kanapkę. Czułam, że wszystko dobrze mi idzie.

Taksówka jechała już kilka minut. Sięgnęłam do kieszeni i znalazłam czek, kartę kredytową oraz monety - 2,87 dolara. Zerknęłam na licznik. Wskazywał 2 dolary. Niemożliwe. A sądziłam, że już umiem zapobiegać takim wpadkom.
-- Przepraszam, czy przyjmuje pan czeki albo karty kredytowe?
- Żartuje pani?
- W takim razie proszę się zatrzymać. Chcę wysiąść.
- Przecież do dworca jeszcze daleko.
- Wiem, ale postanowiłam się przejść.

Wzruszył ramionami. Chyba nic nie zdziwi nowojorskiego taksówkarza. Dałam mu 2,5 dolara i wysiadłam z walącym sercem na deszcz.

Postanowiłam zdążyć na pociąg o 4. Dosłownie na chwilę przed odjazdem - mokra i głodna - zajęłam ostatnie wolne miejsce.

Miałam czas na analizę. Wysiadłam z taksówki bez "potopu", dotarłam w porę na stację, znalazłam kasę, kupiłam na kartę kredytową właściwy bilet i wsiadłam do dobrego pociągu. No i nie zgubiłam prezentu. Jeszcze kilka miesięcy temu nawet jedno z tych zadań by mnie sparaliżowało. I wtedy do mnie dotarło.

Wygrałam. WYGRAŁAM.

Zanim pomyślałam, co robię, wydałam głośny okrzyk radości.


W maju 1990 ROKU zakończyłam terapię i wróciłam do Detroit. Mój neurolog załatwił mi pracę wolontariuszki przy badaniu leków dla pacjentów z chorobą Alzheimera. Najbardziej odpowiadało mi to, że większość czasu miałam spędzać z pacjentami i ich rodzinami. Nie mogłam marzyć o czymś ciekawszym lub lepszym dla mojego samopoczucia.

Kiedy rozpoczęłam tę pracę, uświadomiłam sobie, że mam do zaoferowania coś szczególnego. Rozumiałam potrzeby i kłopoty chorych na Alzheimera. To pogłębiało więź z nimi oraz ich zaufanie do terapii.

Poczyniłam takie postępy, że zaczęłam - również jako wolontariuszka - uczyć studentów pierwszego roku medycyny na Uniwersytecie Michigan.

Obecnie, 9 lat po wypadku, mam tytuł profesora medycyny. Do pracy jeżdżę autem dwa razy w tygodniu po 160 kilometrów, sypiam wtedy w biurze. Chociaż nadal pracuję bez wynagrodzenia, kocham tę robotę, podobnie jak wykłady na temat urazów mózgu, które wygłaszam w całym kraju.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że uraz głowy okazał się największym wyzwaniem - a pokonanie go największym osiągnięciem. Cały czas udoskonalam sposoby i umiejętności nabyte w ośrodku rehabilitacji. Nie jest mi łatwo.

Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć.

Ośrodek rehabilitacji pomógł mi przejść przez czas nierealnych nadziei tak, by nie sparaliżował mnie żal, lecz bym mogła stworzyć sobie nowe, możliwe do spełnienia marzenia.

Kobieta, którą byłam, umarła w 1988 roku. Zawsze będzie mi jej brakowało, ale dojrzałam w inny, satysfakcjonujący sposób i zbudowałam sobie szczęśliwe życie.

To nowe życie jest naprawdę moje, a ja gorliwie staram się dowiedzieć, co Bóg chciałby, żebym z nim zrobiła.
- To bardzo nędzny rodzaj pamięci, działa tylko w przeszłość - napisał Lewis Carroll.

Ma rację. Zdobyłam pamięć przyszłości - swoje marzenia - a wraz z nimi przyszłość.


 


Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

Powrót

 

 

Po 6 tygodniach wakacji Wróciłam do Nowego Jorku na kolejne pięć miesięcy harówki. Kiedy weszłam do bloku, okazało się, że nie mam klucza.

Gospodarz domu mnie wpuścił, a ja odkryłam, że telefon nie działa. Wszystko zaczęło się komplikować. Żeby wezwać kogoś do naprawy telefonu muszę wyjść z domu. Nie mogę wyjść, bo nie mam klucza. No i byłam głodna. Usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie się kupuje jedzenie. Nastąpił typowy "potop". Nie mogłam sobie przypomnieć, jak radziłam sobie wcześniej. Chaos w głowie gwałtownie narastał.

Wieczorem zaczęłam obsesyjnie przeczesywać ulice w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego. Mam znaleźć na Manhattanie czynny aparat, jednocześnie pamiętać ponad 30-cyfrowy numer międzymiastowej do mamy i to, co chcę powiedzieć. To za dużo naraz. Znalazłam telefon, a mój "potop był coraz większy. Na dźwięk głosu mamy puściły mi nerwy.
- Mamo - rozszlochałam się w ogłuszającym ryku klaksonów i zgiełku ulicy.

Ona najpierw rozproszyła trochę mój strach, a następnie doradziła, bym przenocowała u Lori. Obiecała przylecieć pierwszym samolotem. Potem zadzwoniła do Lori, która zaopiekowała się mną.

Kiedy w końcu dotarłam do swojego mieszkania, mama siedziała na kanapie w holu obłożona czterema torbami z jedzeniem. Nakarmiła mnie, położyła do łóżka, schowała jedzenie i rozpakowała mi walizki. Byłam zbyt otępiała ze zmęczenia, żeby się wstydzić, że matka musi niańczyć 34-letnią córkę.

Nazajutrz zajęła się mieszkaniem. Na wszystkich szufladach, szafkach i na szafie przylepiła kartki z wykazem ich zawartości. Na drzwiach w przedpokoju przyczepiła biały arkusz z przypomnieniem, żebym przed wyjściem przejrzała się w lustrze, a wracając do domu robiła zakupy.

Najbardziej pomogły mi dwie kartki na lodówce. Jedna miała nagłówek: "Co będę jadła dziś wieczór?", a pod spodem pięć prostych posiłków i wykaz, co kupić, by je przygotować. Druga zawierała listę podstawowych artykułów, które zawsze powinnam mieć - masło orzechowe, chleb, zupy w puszkach i tym podobne. To zapas na gorsze dni, kiedy zapomnę o zakupach albo nie będę w stanie ich robić.

Na ubraniach przyczepiła kartki informujące, które góry pasują do dołów. Te etykietki oszczędzały mi podejmowania decyzji. Przez resztę tygodnia ćwiczyłyśmy codzienne domowe czynności. Wreszcie uzbrojona w zaświadczenie z ośrodka, że telefon jest mi niezbędny z powodów zdrowotnych, matka załatwiła w Nowojorskim Biurze Telefonów, że mimo trwającego strajku włączono mi aparat.

Głównym zadaniem drugiego semestru w ośrodku rehabilitacji było pogodzenie się z nową osobowością.
- Opowiedz, co będziesz robił za rok. Bądź realistą, ale i optymistą - rzucił wyzwanie Ben-Yishay.

Nie wiedziałam, jakie mogę mieć nadzieje. Wiedziałam tylko, które marzenia już legły w gruzach. Rehabilitacja ciągnęła się znacznie dłużej niż sądziłam. Wiedziałam też, że nie wszystkie moje braki da się wyrównać.
- Mam nadzieję robić coś związanego z medycyną. Coś, w czym będę dobra, coś przydatnego - wykrztusiłam, kiedy przyszła moja kolej.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko


Pogrzebana tożsamość

 

 

Claudio, chceielibyśmy, Żebyś wróciła tu na kolejny semestr - oznajmił Ben-Yishay.

Z trudem się opanowałam. Zwalczając panikę, starałam się przyswoić sobie tę informację i naśladować jego postawę typu "dokonajmy trzeźwej oceny".
- Nie przyjadę tu jesienią, bo 31 lipca wracam do pracy.
- Nie jesteś gotowa na powrót do medycyny - odrzekł spokojnie.

Usiłowałam spojrzeć na to z dobrej strony. Przynajmniej nikt nie oznajmił, że nigdy nie wrócę do pracy. Powiedziano mi tylko, że lipiec to za wcześnie. 27 lipca zgodnie z planem zakończę zajęcia, pojadę do domu na wakacje i wrócę po Święcie Pracy na drugą 5-miesięczną rehabilitację.

Jakoś się pogodzę z tą ponurą perspektywą - mówiłam sobie w duchu. Tym bardziej że nie tylko ja wrócę, pięcioro kolegów z grupy także. Rodzina i przyjaciele popierali lekarzy. Padło nawet stwierdzenie, że skoro zapraszają mnie na drugi semestr, to muszą wierzyć, iż mogą mi bardziej pomóc. A zatem mam szansę na większą poprawę.

Zaczynałam już być przekonana, że odsunięcie terminu powrotu do pracy wyjdzie mi na dobre, kiedy w środę 7 czerwca wybuchła kolejna bomba.
- Jak sobie radzicie z faktem, że zaszły w was zmiany i że są one nieodwracalne? - zapytał instruktor.
Jak zwykle zapisanie pytania i zrozumienie jego sensu zabrało mi kilka minut. Kiedy zaczął do mnie docierać, czułam się zdruzgotana.

Koledzy odpowiadali. Ich głosy docierały do mnie jakby z oddali. Pojmowałam głębsze znaczenie pytania i moje przerażenie rosło. Każdy z nas utracił dotychczasową osobowość. Na zawsze. Czułam coraz większy ciężar w piersi, tętno przyspieszało. Siedziałam sztywno, dopóki nas nie zwolniono. Pomknęłam do drzwi.

Na zawsze. Te słowa odarły mnie z nadziei, strzaskały marzenia.

]ak mam dalej żyć, mając ubytki tu mózgu? Dotąd radziłam sobie, bo choroba wydawała mi się przejściowa. Trwałe kalectwo oznaczało, że przegrałam. Pracę. Osobowość. Życie. Prawdziwą siebie.

Całą noc leżałam w ubraniu na kanapie, roztrzęsiona jak galareta, wpatrzona w szary prostokąt okna. Rozpacz przerywały jedynie krótkie chwile otępienia albo drzemki, do której kołysał mnie płacz. Czasem ludzie żyją tylko dlatego, bo są tak wyczerpani psychicznie, że nie mogą nawet popełnić samobójstwa.

Rano energii wystarczyło mi tylko na nalanie sobie szklanki mleka. Usiadłam z nią przy oknie.

"Mieć nadzieję to nic złego" - przeczytałam z notatnika słowa nagryzmolone podczas ostatniej rozmowy z Joan.

Po południu odbyłyśmy długą rozmowę. Mówiła:
- Nie wszystko wróci. Gdzieś się zatrzymasz, osiągniesz pułap. Ale nikt nie wie, gdzie on jest.

Przy rozstaniu dała mi wiersz Dzikie wino Roberta Frosta. Zanadto zmęczona, żeby go czytać, zabrałam go do domu.

Wieczorem rzuciłam na niego okiem i znalazłam cudowne przesłanie. Jedna z ostatnich linijek brzmi: "Rozum to nie serce".

Brak możliwości całkowitego powrotu do zdrowia wcale nie wyklucza życia pełną piersią. Mieć nadzieję to naprawdę nic złego.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko


Zwłoka

 

 

Po 9 tygodniach terapii do Nowego Jorku przyjechała mama, chciała mnie odwiedzić. Ostatni raz widziałyśmy się w Detroit, ale stale byłyśmy w kontakcie. Bardzo mnie wspierała.
- Jutro pójdzie ci lepiej - żegnała mnie serdecznie przez telefon, kiedy miałam zły dzień.

Już i tak ogromnie mi pomogła. To mama kazała mi nie wracać do pracy. I to ona przekonała mnie, żebym szukała pomocy w Nowym Jorku.

Do mieszkania, które zajmowałam w dni powszednie, na weekendy przyjeżdżała główna lokatorka. Wyprowadzałam się wtedy do znajomych w okolicy. Mama szybko zauważyła, że taka tułaczka opóźnia moją rehabilitację. Wybrała się ze mną na zajęcia, uczestniczyła w kilku sesjach, odbyła krótką rozmowę z Joan. Nie wiem, co przeważyło. Tak czy owak, zdecydowała.
- Claudio, nie możesz tak dalej ciągnąć. To cygańskie życie przeszkadza w leczeniu.

Pomogła mi zrozumieć, że muszę skupić całą energię na terapii.
- Gdybyś mieszkała u siebie, sama byś urządziła kuchnię i garderobę. Mogłabyś wszystko oznaczyć lub podpisać, naklejać etykietki i samodzielnie gotować - orzekła.

Znalazła mi kawalerkę, pokój 3 na 4,5 metra z wnęką kuchenną i małą łazienką. Mieszkanie znajdowało się niedaleko siedziby ośrodka i dwie przecznice od stacji metra. Mamie podobało się, bo było jasne, przestronne i czyste. Mnie - bo miało tylko jeden pokój. Trudno w nim było coś zgubić.

Wprowadziłam się i pewnego ślicznego majowego ranka wybrałam się z mamą do Central Parku. Powiedziałam jej, że wracam do zdrowia, ale zaczynam też widzieć ograniczenia.
- Mamo, nie umiem myśleć tak jak kiedyś.
- Przecież wyrażasz swoje myśli. Jesteś już prawie taka sama, jak dawniej - odparła.
- Owszem. Przy tobie zachowuję się inaczej. Czuję się świetnie.

Szkoda, że nie mogę być taka cały czas. Jeszcze mnie na to nie stać - stwierdziłam.
- Zrobiłaś ogromne postępy, nie widzę więc powodu, dlaczego nie miałabyś w pełni wyzdrowieć. Najważniejsze, że twoja wiedza medyczna i intelekt są nienaruszone - powiedziała z ufnością.

Co za ulga! Serce zabiło mi mocniej z podniecenia. Mama najlepiej umie ocenić, czy mój intelekt jest nietknięty. Ale w głębi duszy wiedziałam, że się myli. Prawdziwymi miernikami postępów były moje ustawiczne kłopoty.
- W końcu twoje braki nie są tak duże, żebyś nie zdołała ich wyrównać - stwierdziła krzepiąco.

Jej optymistyczne spojrzenie na moją przyszłość wynikało nie tylko z oceny moich postępów w rehabilitacji, lecz również z porównania mnie z innymi uczestnikami terapii.

Matka zawsze świetnie sobie radziła z przeciwnościami losu. W młodości cierpiała na bolesną infekcję wirusową oka, przez co często opuszczała lekcje. Mimo to skończyła koledż z drugą lokatą. Później została wiceprezesem stacji telewizyjnej ABC w Detroit. Miała wobec mnie duże wymagania, ja ustawiałam sobie poprzeczkę jeszcze wyżej.
- Robisz takie postępy, że chyba zaliczysz 5-miesięczny program w trzy - oświadczyła mi pewnego wieczoru na początku terapii.

Ja byłam ostrożniejsza. Nastawiałam się na 5 miesięcy. Obie się pomyliłyśmy. Bomba wybuchła w czerwcu, po święcie pamięci narodowej. W lipcu nie zakończę leczenia.



 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

Wyznaczam termin

 

 

Poza Yedhudą Ben-Yishayem, dyrektorem i założycielem ośrodka, z moją grupą pracowało czworo instruktorów. Wszyscy mieli stopień doktora i specjalizowali się w neuropsychologii urazów głowy.

Każdy instruktor miał pod opieką konkretne osoby. W chwilach rozpaczy szukaliśmy jego rady i pomocy. Mnie przydzielono na instruktora Joan Gold. Lubiłam jej uśmiech i serdeczność, a także zamaszysty styl ubrań - kolorowe chusty i długie, szerokie spódnice. A najważniejsze, że jej opanowany głos bardzo mnie uspokajał.

Wiedziałam, że potrzebuję Joan, by wykonać swoje zadanie, osiągnąć cel. Na początku terapii zapisałam go sobie w notatniku: "31 lipca wracam do pracy".

Terapia miała się skończyć 27 lipca w czwartek, a w klinice w Detroit chciałam być już od poniedziałku 31 lipca.

Na pierwsze spotkanie Joan zaprosiła mnie do swojego małego, oświetlonego lampą gabinetu. Pokój wydawał się jeszcze mniejszy z powodu wielkiego biurka, dwóch foteli dla gości i małego stolika. Z regałów wylewały się książki i kasety wideo. Na skraju biurka stały w ramkach fotografie jej dzieci, męża i wnuka. Zdjęcia niemal tonęły w stosach sprawozdań i dokumentów.

Joan wysłuchała mnie spokojnie, nie przerywając. - Rozumiem. Czyli wyznaczyłaś sobie termin powrotu do pracy na koniec terapii w ośrodku. Czy musi być tak krótki? - spytała.

Krótki? Pięć miesięcy? Joan musiała zauważyć moje głębokie zdziwienie, bo natychmiast zmieniła temat.

W domu natychmiast wzięłam notatnik i spróbowałam uporządkować myśli na papierze. "Instruktorko, proszę, przywróć mi myślenie i rozumowanie. Zreperuj mi pamięć. Zrób ze mnie znowu lekarkę. Zwróć mnie na czas do pracy".

Tymczasem nie miałam wyboru, musiałam dostosować się do tempa zaplanowanego w ośrodku.

Jedno z ćwiczeń polegało na wygłoszeniu pogadanki przed grupą. Wystąpienie nagrywano na wideo, żebyśmy mogli zobaczyć, jak wyglądamy w oczach świata. Te zajęcia miały nam pomóc przekazywać myśli oraz nabywać pewności siebie i obycia towarzyskiego. Bardzo mnie dopingowały, bo byłam bierna - to znaczy apatyczna, bez pomysłów, mówiłam monotonnie. Niewiele mówiłam lub robiłam bez podpowiedzi.

Dostałam temat prelekcji - empatia, czyli wczuwanie się w drugiego człowieka. Przez cały tydzień powtarzałam zwięzłe zdania, które sobie zapisałam. Wygłaszając tekst, nie mogliśmy korzystać z notatek.

Z początku szło mi dobrze, przez dłuższą chwilę tłumaczyłam, jakie znaczenie ma empatia i podałam przykłady, kiedy wczucie się w sytuację pacjenta pomogło mi jako lekarzowi.
- A jak wczuwasz się w kolegów z grupy terapeutycznej? - spytała Joan, kiedy skończyłam przygotowaną wypowiedź.

Zaskoczyła mnie. Czułam, że głowę owija mi wata. Zesztywniałam psychicznie i fizycznie. Przestałam myśleć, zamiast mózgu miałam pustkę.

Instruktorzy nazywali ten stan "potop" - są to fizyczne objawy spowodowane urazem mózgu, kiedy nadmiar emocji blokuje myślenie.
- Ja... co... bo ja wiem... czy możesz powtórzyć pytanie?
- Wiem, że nie tak sobie zaplanowałaś prelekcję. Ale chciałabym, żebyś myślała bez długich przygotowań - powiedziała Joan.

Nie odezwałam się. Nie paliłam się do obejrzenia kasety wideo z tą rozmową. Nigdy przedtem nie widziałam, jak wyglądam w stanie "potopu". Dopiero po dwóch dniach zebrałam się na odwagę i obejrzałam nagranie.

Wyglądałam jakby mnie właśnie wyłowili z jeziora. Tamtego ranka padał deszcz, a ja przyszłam bez płaszcza czy parasola. Włosy miałam przyklejone do czoła, po bokach wisiały w strąkach. Mokre ubranie mnie oblepiało. Ale nawet gdyby było suche i wyprasowane, to i tak jaskrawoczerwone spodnie z "wzorzystą koszulą i brązowym swetrem tworzyły niefortunną kombinację.

Nie mogłam siebie poznać w tym strachu na wróble z ekranu - kamienna twarz, wytrzeszczone oczy, monotonny rytm wypowiedzi. Kiedy instruktorka zadała mi pytanie, minęły bite trzy minuty, nim otworzyłam usta. Za to nie przestawałam gestykulować, jak gdyby taniec rąk mógł zaprosić mózg do myślenia.

Czekałam na głos zza kamery, który powie, że to był tylko żart, zły sen. "A teraz zobaczcie, jak prawdziwa Claudia wygłasza porywający referat". Ale się nie doczekałam.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko


Dobra i zła wiadomość

 

 

Przez dwa tygodnie przechodziłam wiele badań. Wraz z nimi narastał mój lęk, że uszkodzenie jest poważniejsze niż sądziłam.

Podczas jednego z testów musiałam jak najszybciej wtykać kolorowe pineski w tablicę, najpierw jedną ręką, potem drugą.

- Claudio, chociaż jesteś praworęczna, lewą ręką radziłaś sobie znacznie lepiej - zauważył po tym teście neuropsycholog.

Więcej mi to powiedziało i bardziej zaniepokoiło niż wszystkie dotychczasowe informacje. Zyskałam niezbity dowód. Jako lekarka wiedziałam, co znaczy taki wynik. Prawą rękę miałam niesprawną i nie zauważyłam tego.

Wreszcie ostatniego dnia nadeszła wiadomość dobra i zła. Lekarze uznali, że uraz jest bardzo poważny i proponują 5-miesięczne leczenie.

Te pięć miesięcy zabrzmiało jak wieczność, ale pokazali mi, jaki mam wybór. Co wolę? Siedzieć w domu jak kaleka? Czy uczepić się jedynej nadziei powrotu do normalnego życia i do medycyny?

Pierwszego dnia moja grupa zebrała się w holu na parterze. Razem wjechaliśmy na 8 piętro, na którym znajduje się ośrodek rehabilitacji. Wzdłuż dwóch ścian stały komputery. W jednym kącie była kamera wideo. W drugim sztaluga nakryta wielkimi arkuszami papieru. Ten na wierzchu miał napis ZADANIA NA DZISIAJ.

Krzesła ustawiono w wielkim, nierównym kręgu. Usiadłam, otworzyłam notatnik i napisałam: "Czeka mnie pięć miesięcy". Grupa była spora - 12 pacjentów, 6 neuropsychologów i 5 członków rodzin. Wszyscy siedzieliśmy, przyglądając się sobie ukradkiem.

Uczestników zajęć poproszono, żeby się przedstawili.
- Mam na imię Richard. Mam 25 lat i z całą, hm, przepraszam, wdzięcznością wyrażam przyjemność po mojej stronie, że tu jestem i w tym i... - zaczął pewien młody człowiek.
- Richard? Mówiłeś, że mogę ci przerwać, jeżeli zaczniesz się rozpraszać - zagadnął go jeden z neuropsychologów, których nazywaliśmy instruktorami.
- Claudia Osborn, lat 34, lekarka z Detroit - przedstawiłam się zwięźle, kiedy przyszła moja kolej.
- Czy mogłabyś dodać coś więcej ? Instruktor zadał mi to pytanie, a mnie nic nie przyszło do głowy.

Gdy wszyscy się przedstawili, podano nam rozkład zajęć. Teraz każdy dzień miał się składać z czterech sesji.
- Codzienie o 10 rano spotkamy się w tej sali. Każdy dostanie zadanie, nad którym będzie pracował przez kilka najbliższych tygodni -powiedziała jedna z instruktorek, szczupła, elegancka blondynka; nie mogłam zapamiętać jej imienia.

Kiedy mówiła, spojrzałam na zegarek. Pół do jedenastej. Czułam się zmęczona, ale czym? Przedstawieniem się? Jeszcze niczego nie zrobiłam. O tej porze w szpitalu miałabym już za sobą połowę obchodu.

Z ulgą przyjęłam przerwę na obiad. Byłam bardziej wyczerpana niż głodna. Chciałam odpocząć od myślenia zmuszającego do koncentracji. Całą grupą poszliśmy do stołówki, czworo z nas usiadło oddzielnie. Rozmowa była niezobowiązująca - ot, kilka miłych słów. Ta spokojna pogawędka zmieniła się, gdy zagadnęła mnie młoda kobieta.
- Naprawdę jesteś lekarką?
- Pracuję jako internistka. Uczę też stażystów - skinęłam głową.
- Szkoda. Bo po urazie głowy chyba już nie wrócisz do zawodu?
- Dlaczego? Nie można być lekarzem po urazie głowy. Czy instruktorzy powiedzieli, że znów będziesz lekarką? - zdziwiła się.
- Nie. Ale po to tu przyjechałam. Żeby wrócić do pracy - odparłam. Wstrząśnięta ich uwagami przeprosiłam i szybko wyszłam, chowając się na schodach.
- Po diabła mi to potrzebne - żaliłam się balustradzie, opanowując falę nudności.
I wtedy pomyślałam: Kim oni są, co mogą wiedzieć o mnie i o moich możliwościach?





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

Jeden dzień życia

 

 

Wyniki badań zaniepokoiły doktor Shatz. Obejrzał mnie więc neuropsycholog, który po kilku testach stwierdził, że wymagam intensywnej rehabilitacji. Doradził mi Ośrodek Rehabilitacji Urazów Głowy w klinice Uniwersytetu Nowojorskiego.

Otrzymałam skierowanie na dwutygodniową obserwację i w styczniu 1989 roku wyjechałam z Detroit do Nowego Jorku. Moja koleżanka jeszcze z koledżu, Lori zaproponowała mi gościnę u siebie.

Świetnie znałam to miasto, ale nie mogłam się pozbierać. Każdy dzień wyglądał mniej więcej tak samo -rano budził mnie ryk muzyki z radia. Leżałam bez ruchu, w pełni rozbudzona i przeczesywałam wzrokiem pokój, usiłując znaleźć jakiś znajomy szczegół. Na próżno. Zwabiona do okna zgiełkiem ulicy i wzdętymi zasłonami, spoglądałam w dół. 43 piętra niżej pędziły małe postaci, małe samochodziki sunęły powoli w porannej godzinie szczytu.
- Manhattan. Jestem na Manhattanie - powtarzałam sobie.

Kartki na pomocniku przy kanapie podpowiadały mi, jak trafić do ośrodka rehabilitacji na 24 Ulicę, a na górze widniało przypomnienie wypisane wielkimi drukowanymi literami: "BĄDŹ TAM O 9.45!!!". Patrzyłam na zegar. Powinnam zacząć się szykować. Dochodziła 6.30.
- Masz klucze? Na pewno sobie poradzisz? Masz pieniądze? Trafisz? Czy zapisałaś numer mojego telefonu? - pytała Lori przed wyjściem do pracy.
- Wszystko mam. Wszystko zapisałam - odpowiadałam.

Lori wychodziła, a ja stawiałam walizkę przy łóżku. Otwierałam. Na wierzchu leżały równo ułożone bluzki. Wkładałam jedną. Potem przerwa.

Nie, najpierw muszę wziąć prysznic. Pójdę do łazienki, zdejmę bluzkę, wejdę pod prysznic. Cholera. Nie ma szamponu. Wychodzę ociekając wodą, wracam do salonu. Nie ma walizki. Co tam, wezmę szampon Lori. Wracam pod prysznic.

Po wyjściu z łazienki dostrzegam walizkę, wystaje spod łóżka. Otwieram ją i wkładam drugą bluzkę, bieliznę, pończochy, buty. Potem wyjmuję spodnie i wciągam je na siłę przez buty.

Ubierając się, wciąż zerkam do notatek na pomocniku, żeby sobie przypomnieć, po co tu jestem w tym dziwnym mieszkaniu, w tym dziwnym mieście.

Kartki, które pisała Lori, przypominały mi, że mam zjeść obwarzanek i wypić sok pomarańczowy. Szłam do kuchenki, smarowałam obwarzanek masłem, nalewałam sok. Zadowolona, że zrobiłam wszystko, jak należy zamykałam drzwi i wychodziłam.

Zostawiałam sobie prawie dwie godziny na pokonanie 3 kilometrów do centrum. Już wiedziałam, że czas ucieka mi niepostrzeżenie.

Wychodziłam na dwór. Przeraźliwie zimny wiatr szczypał w oczy. Drżałam i stawiałam kołnierz. Głowę miałam lodowatą. Pewnie nie wysuszyłam włosów. Jest za późno. Muszę to sobie zapisać na jutro.

Na przystanku autobusowym sięgam po portmonetkę. Nie mam monet do automatu. Co robić? Paraliżowały mnie ziąb i bezradność.

Uspokajałam się, znajdowałam rozwiązanie - wrócę do mieszkania po drobne. W "dawnych czasach" złapałabym taksówkę, rozmieniła banknot albo poszła piechotą. Teraz jednak takie rozwiązania nie przychodziły mi do głowy.

Wracam do mieszkania i w lustrze widzę zmierzwioną szopę loków. Zapomniałam się uczesać. Potem zauważałam, że włożyłam tylko jeden kolczyk. Znajdowałam drugi i wychodziłam pewniejsza siebie. Ale nie wzięłam pieniędzy.

Wracam znowu do mieszkania. Wreszcie wsiadam do autobusu. Przeglądam notatki. Czuję ściskanie w żołądku. Po "prysznic i ubranie" jest "obwarzanek i sok". Pewno nie zjadłam obwarzanka.

Ale nie wracam po obwarzanek. Ruszam szybko. Muszę się spieszyć.

Czerwona, spocona i zła docieram do budynku przy 24 Ulicy. Przedzieram się do wind. Zziajana wysiadam na ósmym piętrze, otwieram pchnięciem drzwi z napisem Ośrodek Rehabilitacji. Patrzę z ponurą satysfakcją na zegarek - zdążyłam.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

Fatalny błąd

 

 

08 rano na długie korytarze szpitala wpada szalony wir krzątaniny i kolorów. Sylwetki w białych, różowych i zielonych uniformach pędzą przed siebie albo pchają wózki, na których piętrzą się tace z jedzeniem lub pościel. Towarzyszy temu kakofonia brzęku metalu, pisku kółek, dzwonków telefonów i głośnych poleceń.

Pewnego ranka stałam w dyżurce pielęgniarek i słuchałam potoku słów siostry przełożonej. Co jakiś czas kiwałam głową. Miałam nadzieję, że sprawiam wrażenie osoby skupionej, chociaż moją uwagę bardziej przykuwały migające guziczki telefonu.

Wtedy usłyszałam brzęczyk swojego pagera. Sięgnęłam do kieszeni. O Boże, to już kolejne przywołanie. Ile razy dzwonił przedtem, dwa czy trzy?

Już odchodziłam, kiedy siostra przełożona zaskoczyła mnie pytaniem o lekarstwo dla pacjentki. W tym momencie wpadł stażysta i też o coś pytał.

Spojrzałam na niego. Jak on się nazywa? Usiłowałam dyskretnie przeczytać to na jego plakietce.

Student medycyny poprosił mnie na salę.
- Czyja to sala? - zapytałam.

Podał mi nazwisko pacjentki. O nią właśnie pytała mnie przed chwilą siostra przełożona.
- Na co choruje i gdzie jest jej karta? - spytałam.

Student pokazał mi, że trzymam kartę w ręce.

Spojrzałam na nią. Nic nie rozumiałam. To był koszmar - za dużo informacji naraz. Obezwładniał mnie ustawiczny hałas, natłok osób, irytowało przerywanie, naglące pytania i niezrozumiałe zapisy w historii choroby.

Prawda wyszła na jaw po dwóch tygodniach. Mój stażysta rozmawiał przez telefon. Odwrócił się do mnie, żeby powiedzieć, że pacjentka przeżyła operację. Spytałam, co to za pacjentka.

Odpowiedział, że to starsza pani, która musiała mieć amputację nogi. Nie sprawdziłam przed zabiegiem jej zdjęcia z prześwietlenia. Na szczęście on sprawdził i wszystko się dobrze skończyło.
- No to świetnie. Przepraszam na chwilę - powiedziałam i podeszłam do biurka w dyżurce pielęgniarek.

Usiadłam. Serce mi waliło, dłonie miałam mokre od potu.

Tego rana stażysta pod moim okiem miał wprowadzić pacjentce cewnik do żyły podobojczykowej. Potem trzeba było zrobić i sprawdzić zdjęcie rentgenowskie, żeby się upewnić, czy płuco nie zostało uszkodzone.

Najwyraźniej nie było, stan pacjentki był dobry. Ale nie dzięki mnie. Nawet nie spojrzałam na kliszę. To było niewybaczalne przeoczenie.

Trudno mi było pojąć, jak mogłam narazić życie pacjentki. Ale naraziłam. Czyżby z powodu tego urazu głowy? Musiałam to wiedzieć.

Sięgnęłam po książkę telefoniczną, ale nie umiałam znaleźć szpitala Henry Forda. Nie wiedziałam jak się to pisze! Poprosiłam telefonistkę o połączenie.
- Neurologia - wesoły głos odezwał się po dwóch dzwonkach.
- Mówi doktor Osborn. Chciałabym mówić z doktor Shatz. To bardzo pilne.

Zgłosiła się Rhonna Shatz, a ja natychmiast przyparłam ją do muru.
- Proszę o szybką konsultację.
- Dla kogo?
- Dla siebie - opowiedziałam jej w skrócie, co się zdarzyło i umówiłyśmy się na jutro.
- Proszę nie wykonywać żadnych lekarskich obowiązków, dopóki pani nie zbadam - poleciła.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko


Lekarka zostaje pacjentką

 

 

Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam białe buty pod rozstawionym parawanem. Wszystko wydawało się znajome. Byłam w szpitalu, tyle że oglądałam go z odwrotnej perspektywy.

Obok stała Marcia. Podniosłam na nią wzrok.
- Przecież to łóżko dla pacjentów - powiedziałam.
- Bo jesteś pacjentką. Miałaś wypadek. Pamiętasz?
- Nie. Opowiedz mi wszystko.
- Jechałyśmy rowerami, kiedy ten szczeniak wjechał prosto na nas. Usłyszałam huk, kiedy cię uderzył.

Opowiedziała mi, jak przeleciałam nad dachem auta i upadłam na głowę. Z naprzeciwka przybiegł na pomoc sąsiad z synem. Ojciec zdarł z siebie koszulę i podłożył mi pod głowę. Syn trzymał mnie za rękę i modlił się w milczeniu. Leżąc bez przytomności na chodniku, nagle przyciągnęłam ręce kurczowo do piersi, to typowe przy uszkodzeniu pnia mózgu.
- Oddychaj - błagała Marcia.

Ona, która spędziła setki godzin ratując ofiary wypadków, klęczała bezradnie przy nieprzytomnej przyjaciółce i się modliła.

Poźniej neurochirurg opisał moje obrażenia.
- Badanie tomograficzne nie wykazało krwotoku. Bardzo się cieszę, że pani odzyskała przytomność - powiedział.

Mówił wolno i wyraźnie, ale nie bardzo go rozumiałam.
- Jeszcze za wcześnie, żeby wyrokować, czy wstrząśnienie mózgu spowoduje jakieś konsekwencje. Zostawię panią na obserwacji - zaproponował.
- Po co? - kiedyś już miałam wstrząśnienie mózgu i byłam pewna, że to nic poważnego.
- Będę spokojniejszy, jeżeli zostanie pani w szpitalu - wyjaśnił.
- Przecież wrócę, jeśli to będzie konieczne. Jestem lekarką.
- No dobrze. Nie mam zamiaru się z panią sprzeczać. Ale gdyby zaczęły się drgawki, proszę się zaraz zgłosić.

Ponieważ lekarze jako pacjenci często dostają czego chcą - przez co na ogół pozbawiają się możliwości najlepszej terapii - wypisano mnie.

Po powrocie do domu spałam po 22 godziny na dobę. Zasypiałam nawet w połowie posiłku. Po dwóch tygodniach wytrzymywałam bez zaśnięcia kilka godzin. Potem zaczęło być gorzej. Miałam trudności z prowadzeniem rozmowy. Myślałam w zwolnionym tempie. Nie potrafiłam formułować ani porządkować myśli, planować ani nawet czytać. Jestem praworęczna, ale prawą rękę miałam słabą i niezdarną.
- To tylko wyczerpanie - wmawiałam Marcii, że nic mi nie jest.

Pewnego wieczoru Marcia zastała mnie w łazience, jak kręciłam się w kółko, próbując sobie przypomnieć, po co tam przyszłam. Wręczyła mi szczoteczkę do zębów.
- I jak ty chcesz leczyć ludzi, skoro nie potrafisz bez pomocy nawet umyć zębów?
- Nie potrzebuję pomocy - odparłam buńczucznie.

Po czym wycisnęłam na szczoteczkę krem do rąk.

Nazajutrz wieczorem zadzwoniła mama, żeby dowiedzieć się o moje zdrowie. Zlekceważyłam jej prośby, bym wzięła roczny urlop zdrowotny. Z trudem nadążałam za rozmową. W końcu zamilkłam.
- Claudia? - spytała zaniepokojona przedłużającą się ciszą. - Weźmiesz go czy nie?

Rozumiałam pytanie, ale nie potrafiłam sformułować odpowiedzi. Zdarzyło się to nie pierwszy raz. Nic dziwnego, że mama się denerwowała. Mama i Marcia widziały, że ciągle jestem zmęczona i mam mętlik w głowie. Nalegały, bym poszła do neurologa.

Poszłam, ale zapewniłam lekarza, że nic mi właściwie nie dolega. Uznał więc moje kłopoty za przejściowe. Ku zaskoczeniu Marcii zgodził się ze mną, że mogę wrócić do pracy, miałam się tylko nie forsować. Siedem tygodni po wypadku włożyłam długi biały fartuch, wzięłam stetoskop i stawiłam się w ukochanej klinice.





 

Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko

Tragiczna przejażdżka

 

 

To było w lipcu. Zwykłe poniedziałkowe popołudnie w klinice. Dzień nie był wolny od napięć, ale moja pielęgniarka zauważyła, że "wszystko idzie jak po maśle". Pracowałam na oddziale chorób wewnętrznych, a ponadto szkoliłam młodych lekarzy. Rozkład zajęć w klinice w Detroit miałam szczelnie wypełniony - prowadziłam wykłady, szkoliłam stażystów oraz leczyłam pacjentów. Lubiłam liczne obowiązki. Najszczęśliwsza byłam w takie dni, kiedy o 6 po południu orientowałam się, że znowu przegapiłam obiad.

Tego dnia wyglądało na to, że skończymy o czasie. I wtedy do gabinetu weszła pielęgniarka.
- Niestety, musimy zostać dłużej. Przyszła pani Phillips. Ma wyznaczoną wizytę dopiero na środę, ale musiała się z panią zobaczyć. Złapała nawet jakieś auto - oznajmiła.
- Przyjechała okazją? Żartujesz.

Pacjentka miała wczesne objawy choroby Alzheimera. Mieszkała w okolicy niebezpiecznej nawet dla 18-latka z czarnym pasem karate.
- Wyjmij kartę i poproś ją.

Pani Phillips wkroczyła do gabinetu. Godnie wyprostowana przysiadła na brzegu krzesła. Jak zwykle była nienagannie ubrana, miała pięknie skrojony niebieski kostium i okrągły kapelusik. Hebanowa twarz bez zmarszczek nie zdradzała jej 72 lat. Przykro było patrzeć, jak na starość zawodzi ją umysł. Nadal zasiadała w zarządzie kilku organizacji- miejscowi notable wciąż mieli nadzieję, że sama zauważy kłopoty z pamięcią i złoży rezygnację. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu.
- Odebraliście mi prawo jazdy. Jak mam przyjeżdżać na spotkania zarządu? - spytała.
- Rozumiem pani rozgoryczenie, ale odebrano pani prawo jazdy, bo prowadzenie samochodu zagraża pani bezpieczeństwu.
- Jeżdżę od 40 lat, nawet mandatu nie dostałam.
- Dwa miesiące temu zatrzymała się pani na środku skrzyżowania - przypomniałam jej.
- Bo tamten mężczyzna stuknął mój samochód.
- Owszem, bo pani już wtedy stała. Proszę mi obiecać, że nie będzie pani więcej jeździła autostopem.
- To zwróćcie mi samochód!

Boże Święty, gdybym mogła jej cokolwiet zwrócić, zwróciłabym jej pamięć.
- Nie wyobraża pani sobie - ciągnęła - co to znaczy, kiedy inni kierują pani życiem.
- Domyślam się, że to trudne - potwierdziłam.

W duchu modliłam się, bym nigdy nie czuła tego na własnej skórze.
- Podrzucę panią do domu.

Ta wizyta oraz pilne uzgodnienia ze stażystami przekreśliły nadzieje na wczesne wyjście z pracy. Skończyłam o 19.00. Wróciłam do domu. Moja współlokatorka Marcia - również lekarka - siedziała w kuchni i sączyła coś orzeźwiającego.
- - Mam świetny pomysł. Co byś powiedziała na krótką przejażdżkę rowerem? - zaproponowała.
- Wiesz, chętnie, ale...
- Ale co?
- Miałam zamiar popracować - wieczorami przygotowywałam się do egzaminów z interny.
- Wrócimy wcześnie - machnęła ręką. - Jeszcze zdążysz popracować. W maju twierdziłaś, że latem musisz się trochę rozerwać. Przypominam, że jest lipiec, a ty nawet nie zaczęłaś.
- Wybierzmy się więc na rower - odparłam i pobiegłam na górę do sypialni, żeby się prędko przebrać. Już po chwili pedałowałyśmy ulicą.

Nasz dom mieścił się w starej podmiejskiej dzielnicy willowej Detroit. Teren był wprost wymarzony dla rowerzystów. Okolica tonęła w kwiatach, wdychałyśmy głęboko zapach świeżo skoszonej trawy. Co za wytchnienie po tak ciężkim dniu.

Jechałyśmy Chalfonte, śliczną boczną uliczką. Marcia po mojej prawej, tuż przy krawężniku o pół roweru przede mną. Przed nami pojawił się stary buick. Wziął zakręt za ostro i zniosło go na naszą stronę uliczki. Marcia rzuciła się na trawiaste pobocze i uniknęła kół samochodu. Nim ja zdążyłam zareagować, auto uderzyło w mój rower. Wyleciałam w powietrze nad jego dachem jak z katapulty.

Marcia twierdzi, że nigdy nie zapomni tamtego dnia. Ja nigdy go sobie nie przypomnę.




Przegląd Reader's Digest 1998
Tłumaczenie: Anna Kołyszko