Powrót do domu

 

 

Nowa terapia pomogła. Lee nie musiał stale być podłączony do tlenu, stopniowo wracały mu siły. A wraz z nimi chęć do życia. Przeprowadził się do Salt Lake City, żeby mieszkać w pobliżu kliniki mukowiscydozy przy Akademii Medycznej Utah. Hospitalizowano go tam wiele razy, ale większość czasu był poza szpitalem.

Patty i jej mąż zatrudniali go przy prowadzeniu księgowości w ich sklepie. W niedługim czasie znalazł współlokatora, z którym dzielił mieszkanie i czynsz. Któregoś dnia zadzwonił i oznajmił, że wybiera się na wycieczkę rowerem do Moab w stanie Utah.

Podziwiałam jego hart ducha. Tydzień po wyjściu ze szpitala jechał rowerem w góry. Jeżeli nawet walczył z wewnętrznymi demonami, nie mówił o tym ani słowa.

Był równie pogodny i niezależny jak zawsze. Ale w 1990 roku coraz częściej chorował. Kiedyś poszłam do jego lekarza, który przekazał mi smutną wiadomość. Płuca były już bardzo zniszczone. Nawet gdyby jakimś cudem znaleziono lekarstwo na mukowiscydozę, dla Lee jest już za późno. Zdławionym głosem zadałam pytanie, którego przyrzekałam sobie nigdy nie zadać.
- Ile czasu mu zostało? Lekarz zwlekał z odpowiedzią.
- Kilka miesięcy, na pewno mniej niż rok. Lee walczy, ale... - głos mu się załamał.

Pod koniec lata 1990 roku Lee przeniósł się do Seattle, żeby zamieszkać z kolegą z dzieciństwa.
- Mamo, zawsze wiedzieliśmy, że taki dzień nadejdzie. Wracam do domu - zadzwonił do nas na początku maja 1991 roku.

Przez 28 lat Lee toczył z mukowiscydozą niezmordowaną walkę, która teraz dobiegała końca. Po powrocie do szpitala po raz pierwszy zwierzył mi się ze swoich lęków.
- Dawniej złościłem się na pielęgniarki, że wieczorem zostawiają otwarte drzwi. Teraz się boję, kiedy je zamykają - przyznał, skubiąc białą pościel palcami z posiniałymi paznokciami.

Dwa dni później doktor Merrick oznajmił Lee, że nic więcej nie może zrobić i że chciałby go jutro wypisać. Stałam obok z kamienną twarzą rozjuszona jego obcesowością. Kiedy ochłonęłam, zrozumiałam, że kłamstwo mijałoby się z celem.
- Mamo, dużo myślałem - Lee wyszeptał tuż przed północą.

A potem cicho, bez zająknienia powiedział, że chciałby, żeby bracia i siostry poprowadzili modlitwy i czytanie na jego pogrzebie. Zaczął wyliczać różne szczegóły, ale przerwał mu atak kaszlu. Wycieńczony oparł się na poduszce, zamknął oczy. Siedziałam obok i masowałam mu ręce.

Kilka dni później wrócił do domu. Całą energię przeznaczał na oddychanie. Rzadko mógł uciec w sen. Co najwyżej drzemał tylko, siedząc skulony albo po turecku na łóżku, albo kiwając się na skraju materaca z maską tlenową przy twarzy.

Nie mógł znieść opaski od maski tlenowej, więc całymi godzinami trzymał ją w ręce, dopóki nie zaczęła dygotać ze zmęczenia. I stale tak straszliwie kaszlał.

Podczas długich nocy, kiedy Lee tak siedział, zastanawiałam się, o czym myśli. Czy marzy, żeby pójść do kościoła, spotkać się z dawnymi przyjaciółmi, zajrzeć na salę gimnastyczną, w której grał w koszykówkę? Czy chciałby po prostu wejść po schodach, na które niegdyś wbiegał bez wysiłku?

I wtedy do mnie dotarło - on dawno wykroczył poza takie sprawy.

Nadal się nie poddawał. Bywały dobre dni, w których wracały mu rumieńce, a oczy stawały się przejrzyste. Wykorzystywaliśmy je intensywnie, odpowiadaliśmy na listy i karty napływające codziennie, Lee oddzwaniał do przyjaciół.

Pewnego dnia odwiedził nas doktor Venning. Lee wiedział, jaki to dla niego duży wysiłek ze względu na chory kręgosłup. Bardzo się wzruszył, spotykając dawnego opiekuna i przyjaciela.

Tuż przed wyjściem lekarz ścisnął chude ramię Lee na pożegnanie. Czy tylko ja zauważyłam, że nie rzucił zwykłego: "Nic ci nie będzie, chłopcze?".

Całą środę 3 lipca Lee walczył z wielkim trudem. Od popołudnia Kay i ja tuliliśmy go w ramionach, mówiąc mu, jak bardzo go kochamy i jacy jesteśmy wdzięczni losowi, że dał nam takiego syna.

A kiedy zegar na kominku w salonie wybił godzinę szóstą, nasz syn umarł w ramionach swojego ojca.

Kay i ja uklękliśmy przy jego łóżku, trzymaliśmy go za ręce i podziękowaliśmy Bogu za dar bycia rodzicami tak wspaniałego człowieka. Wstając z klęczek, pogłaskałam go delikatnie po włosach, przemyłam gąbką ukochaną twarz. Pomyślałam, że mukowiscydoza niszczyła jego biedne ciało, ale duch nigdy się nie ugiął.

Mój syn prawie niczego nie żałował. Dał mi to do zrozumienia w święta Bożego Narodzenia. Pamiętam, że wstałam bardzo wcześnie. Tyle miałam do roboty. Niebawem miały zjechać dzieci i wnuki, mieliśmy rozpakowywać prezenty i siąść do świątecznego obiadu.

Nadziany indyk był już w piecu, galaretki tężały w lodówce, a ja weszłam do salonu, żeby odetchnąć. U sąsiadów z naprzeciwka świeciła się choinka, w oknie ich 6-letni synek aż podskakiwał z podniecenia. Wtedy przemknęły mi przez głowę wspomnienia dawnych świąt.

Kiedy wracałam myślami do tych cudownych, rozgorączkowanych poranków z całą rodziną, uprzytomniłam sobie, że Lee stoi u mojego boku. Jak gdyby czytał w moich myślach.
- Teraz ranek bożonarodzeniowy jest cichy. A pamiętasz, mamo, jak tata schodził po schodach w jaskrawoczerwonej kamizelce, w czerwonej muszce i nastawiał kolędę, żeby nas obudzić? A potem rozdawał prezenty. No to włączmy muzykę i obudźmy tatę -- powiedział i już odwracał się do szafki z płytami, ale przystanął i mnie objął.
- Mam dobre życie. Dziękuję, mamo - powiedział.

Tej chwili nigdy nie zapomnę.

 

Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Źródło: Reader's Digest Czerwiec 1999

  • /pisane-noc/156-nie-martw-si-mamo-nic-mi-nie-jest/665-w-pogoni-za-normalnoci