To nie sen

 

 

Przylecieliśmy W piątek 2 czerwca 1995 roku. Parę dni potem siedzieliśmy w aucie jadącym z Moskwy do sierocińca.

Podjechaliśmy pod ładny budynek z białej i czerwonej cegły. W drzwiach powitała nas kobieta w białym fartuchu i poprowadziła długim, pełnym słońca korytarzem. Usadziła nas w pomieszczeniu, które wyglądało na świetlicę. Po chwili do środka wbiegła korpulentna Rosjanka. Była mniej więcej mojego wzrostu i miała krótkie, siwe włosy.

Podeszła do nas z szerokim uśmiechem. Przedstawiła się po rosyjsku:
- Sonia Basłowiak, dyrektorka.

Już po chwili wybiegła z pokoju, by przyprowadzić Wowę. Czekaliśmy z Dianą w napięciu. Siedzieliśmy w obcym pomieszczeniu, tysiące kilometrów od domu, wiedząc, że za moment poznamy kogoś, kto będzie dla nas najważniejszą osobą do końca naszych dni.

Po paru chwilach wśród kilku dorosłych głosów dochodzących z korytarza wyróżniłem szczebiot dziecka. Natychmiast poznałem głos Wowy.
- Nie chce wam się pokazać na wózku inwalidzkim. Powtarza "Nie w wózku, nie w ten sposób" - szeptała nam tłumaczka.

Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, w drzwiach stała Sonia podtrzymując drobnego blondynka z przylizaną czupryną. Malec rozejrzał się po pokoju bez obawy lub nieśmiałości.
- Wowa, to jest twoja mamusia, a to twój tatuś - powiedziała Sonia po rosyjsku.

Twarz dziecka rozjaśnił szeroki uśmiech. Wyciągnął do nas ręce, nieomal wyrwał się Sonii prosto do nas.
- Mama, tata, kocham was - mówił kalekim angielskim, obejmując Dianę, a potem mnie.

Klęczeliśmy na podłodze^z twarzami na wysokości jego buzi. Śmialiśmy się przez łzy. Sonia podała mu ogromny bukiet peonii dla mamy. Już miał je podać Dianie, gdy nagle się zawahał.
- Połowa kwiatów dla tatusia, dobrze? - spytał po rosyjsku.

Uśmiechnęliśmy się, wzruszeni jego naturalnym, dziecięcym poczuciem sprawiedliwości.

Rozmawialiśmy, a gdy na moment zapadła cisza, Wowa zaczął o coś wypytywać Sonię.
-Kiedy możemy jechać? - wyjaśniła nam tłumaczka, a Wowa, oczywiście po rosyjsku, zwrócił się wprost do nas:
-- Gdzie jest wasz samochód? Ile macie aut? Mogę pojechać do Ameryki już dziś?

Wyjazd do domu był trochę bardziej skomplikowany niż proste pytania Wowy. Czekał nas jeszcze przynajmniej jeden dzień załatwiania formalności w rosyjskich urzędach oraz wizyta w ambasadzie USA. Na razie daliśmy mu kurtkę z Myszką Miki na plecach. Sonia uklękła na podłodze.
- Wowoczka, nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się twoim szczęściem - powiedziała, zakładając mu kurtkę.

Potem wstała i spojrzała na nas. W jej oczach błyszczały łzy.
- Teraz już wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze - szepnęła bardziej do siebie niż do nas.

We wtorek po południu skończyliśmy załatwianie formalności i pojechaliśmy do sierocińca na pożegnalne przyjęcie. Wowa rozdał dzieciom przywiezione przez nas słodycze i zabawki, wycałował przyjaciół i wyściskał opiekunki. Kiedy ustawiliśmy się do zdjęcia pamiątkowego, Sonia wygłosiła krótkie przemówienie.
- Rick, Diano! Życzę wiele szczęścia. Jak widzicie Wowa jest bystry i inteligentny. Brak mu tylko możliwości ruchowych. Pomożecie mu to pokonać. Jesteście wspaniali. Wszystkiego najlepszego!

Wyściskaliśmy Sonię, a potem obejmowaliśmy z Dianą wszystkie opiekunki. Kiedy nieśliśmy naszego synka do auta, personel i wychowankowie zebrali się przed wejściem. Niektóre opiekunki płakały. Sonia nachyliła się do okna samochodu.
- Do widzenia, Wowoczka.
- Do widzenia, kiedyś tu wrócę - odpowiedział tak beztrosko, jakby wyjeżdżał tylko na biwak.

Zatrzasnęliśmy drzwi.
- To nie sen. On naprawdę wyjeżdża - dobiegł nas głos z grupy żegnających nas osób.
- Tak, jedzie do domu - dodał drugi głos.





 

Tłumaczenie: PIOTR ART
Źródło: Reader's Digest Listopad 2000


 

  • /pisane-noc/155-piosenka-wowy/651-nareszcie-rodzina
  • /pisane-noc/155-piosenka-wowy/649-cuda-si-zdarzaj