Małżeństwo

 

 

Miałam chyba ze 13 lat, gdy któregoś wieczoru ojciec, surowy zazwyczaj, przywołał mnie łagodnym głosem. Podeszłam podejrzliwie. Posadził mnie na kolanach i przemówił: - Jesteś naprawdę bardzo miłą dziewczynką...

Byłam już pewna, że sprawa jest poważna.
- Pracujesz ciężko jak mężczyzna, umiesz obchodzić się ze zwierzętami. Uwierz, że będzie mi ciebie bardzo brakowało.

Boi się, że spróbuję uciec, tak jak Aman, gdy chciał ją wydać za mąż - pomyślałam.
- Och, tato, nigdzie nie wyjeżdżam - objęłam go za szyję.
- Ależ owszem, kochanie. Znalazłem ci męża - odsunął się i patrzył mi w oczy.
- Nie, tato, nie. Nie chcę wychodzić za mąż - potrząsnęłam głową.

Wyrosłam na nieustraszoną, zuchwałą buntowniczkę. Tato musiał znaleźć mi męża, póki jestem jeszcze coś warta, gdyż żaden Afrykanin nie zniesie, by żona skakała mu do oczu. Ze strachu zrobiło mi się niedobrze.

Gdy następnego dnia doiłam kozy, ojciec mnie zawołał.
- Chodź tu, skarbie. To jest ten pan...

Nie dosłyszałam następnego słowa. Wbiłam wzrok w mężczyznę, który siedział, opierając się na lasce. Miał długą, siwą brodę i chyba sześćdziesiątkę na karku.
- Waris, przywitaj się z panem Galoolem.
- Dzień dobry - powiedziałam tak lodowato, jak umiałam.

Staruch tylko siedział i wpatrywał się we mnie z głupkowatym uśmiechem. Ja patrzyłam na niego z przerażeniem.

Kiedy ojciec zauważył moją minę, uznał, że lepiej mnie odesłać, bo wystraszę konkurenta.
- Skończ dojenie - powiedział. Pobiegłam do swoich kóz. Następnego dnia rankiem znowu mnie przywołał.
- Wiesz, że to był twój przyszły mąż?
- Ależ tato, jest strasznie stary!
- To i lepiej. Nie będzie się łajdaczył ani cię nie porzuci. Zaopiekuje się tobą. A poza tym daje mi pięć wielbłądów - tata dumnie się uśmiechnął.

Poszłam do kóz, wiedziałam, że pasę stado po raz ostatni. Wyobraziłam sobie życie z tym staruchem na jakimś odludziu. Ja urabiam ręce po łokcie, a on kuśtyka wokół o lasce. Potem on ma zawał, a ja zostaję sama i wychowuję 4 albo i 5 dzieci.

Podjęłam decyzję - to nie jest życie dla mnie.

Tego wieczoru, gdy wszyscy poszli spać, podeszłam do matki, która siedziała przy ogniu.
- Uciekam - wyszeptałam. - Pst, cicho! Dokąd chcesz uciec?
- Do Mogadiszu.

Tam właśnie mieszkała Aman.
- Idź spać - powiedziała surowo.

Spałam, gdy matka uklękła i lekko poklepała moje ramię i szepnęła:
- Idź, idź zanim się obudzi.

Rozpoczynała się moja ucieczka przez pustkowie.

Poczułam mocny uścisk ramion. W słabym świetle próbowałam dojrzeć twarz mamy, zapamiętać jej rysy. Chciałam być silna, lecz dławiąc szloch, wtulałam się w jej ciało.
- Wszystko będzie dobrze, tylko bądź ostrożna. Bardzo się pilnuj. I Waris... obiecaj mi jedno. Nie zapomnij o mnie.
- Będę pamiętać, mamo - wyrwałam się z jej objęć i pomknęłam w mrok.





 

Tłumaczenie: GRAŻYNA CENDROWSKA-WERNER Przegląd Reader's Digest 2000


 

  • /pisane-noc/151-kwiat-pustyni/625-w-mogadiszu
  • /pisane-noc/151-kwiat-pustyni/623-jak-zostaam-kobiet