Dziecko pustyni

 

 

Zanim uciekłam z domu, znałam tylko przyrodę i rodzinę. Jak większość Somalijczyków-nomadów wiedliśmy pasterski żywot, hodowaliśmy bydło, owce i kozy. Żyliśmy dzięki wielbłądom - ich mlekiem karmiono dzieci, ono zaspokajało pragnienie, gdy zaszliśmy daleko od wody. Codzienne pożywienie to właśnie mleko - na śniadanie i kolację.

Wstawaliśmy o wschodzie słońca. Pierwszym obowiązkiem było pójście do zagrody i wydojenie stada. Gdziekolwiek przyszliśmy, wycinaliśmy młode drzewka na ogrodzenie, by zwierzęta nie uciekły w nocy.

Hodowaliśmy je na mleko oraz na wymianę za różne towary. Jako mała dziewczynka byłam odpowiedzialna za wyprowadzenie 60-70 owiec i kóz na wypas. Brałam długi kij i wyruszałam sama na czele stada, śpiewając piosenkę, a bydło szło za moim głosem.

W Somalii nikt nie ma pastwisk na własność, więc sama musiałam znajdować teren pokryty roślinnością. Kiedy zwierzęta się pasły, wypatrywałam drapieżników. Hieny umiały się podkraść i porwać jagnię lub koźlę, które odłączyło się od stada. Musiałam też uważać na lwy. Polowały razem, a ja byłam sama jak palec. Nikt w mojej rodzinie nie wiedział, ile ma lat. Można tylko zgadywać. Żyliśmy wedle pór roku i słońca - planowaliśmy trasę wędrówki w zależności od deszczu, a codzienne zajęcia w zależności od ilości światła słonecznego.

Domem była przypominająca namiot kopulasta chata z patyków oplecionych trawą. Miała ze dwa metry średnicy. Gdy ruszaliśmy w drogę, rozbieraliśmy ją i ładowaliśmy na wielbłądy. Po znalezieniu miejsca, gdzie była woda i rośliny, stawialiśmy ją na nowo. Chata była schronieniem przed południowym słońcem i magazynem na świeże mleko. Spaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, skuleni na matach. Ojciec kładł się z brzegu, na straży.

Tata był bardzo przystojny, miał około 180 cm wzrostu, szczupłą sylwetkę i skórę jaśniejszą od mamy. Matka była pięknością. Jej twarz przypominała rzeźbę Modiglianiego, cera ciemna i gładka, jakby wykuta w czarnym marmurze.

Z usposobienia była bardzo cicha i spokojna. Jednak kiedy zaczynała mówić, była bardzo zabawna, opowiadała żarty i najrozmaitsze głupstewka, aby nas rozśmieszyć. Dorastała w Mogadiszu, w zamożnej i wpływowej rodzinie. Ojciec natomiast od dziecka przemierzał pustkowia. Babcia nie zgadzała się na ich małżeństwo, ale gdy mama miała jakieś 16 lat, uciekła z domu i wyszła za ojca.

Mama z czułością mówiła na mnie Pyszczek, zaś na imię dała mi Waris, co w naszym języku znaczy "kwiat pustyni". W moim kraju deszczu nie ma całymi miesiącami. Niewiele roślin potrafi przetrwać taką suszę. Potem leje jak z cebra i pustynia okrywa się wspaniałym, żółtoczerwonym kwieciem, prawdziwym cudem natury.





Tłumaczenie: GRAŻYNA CENDROWSKA-WERNER Przegląd Reader's Digest 2000

  • /pisane-noc/151-kwiat-pustyni/623-jak-zostaam-kobiet
  • /pisane-noc/151-kwiat-pustyni/621-samotna-wdrowka