List 13 - Bal maturalny

 

 

Kochana Emmo,

Tuż przed wyjazdem Douga do domu skierowano mnie na rezonans magnetyczny, by zobaczyć, co się dzieje z moim krwiakiem w mózgu.

Gdy doktor Partington wszedł do pokoju, robił wrażenie ucieszonego.
- Widział pan swoje zdjęcie? - zapytał. Skinieniem ręki zaprosił nas na korytarz, gdzie wisiało ono na podświetlanym jarzeniowym światłem ekranie.
- To miejsce przedtem wypełnia! guz - powiedział wskazując na ciemne wgłębienie w mózgu.
- A to - mówił dalej pokazując białą obwódkę wokół wgłębienia - wygląda jak normalna tkanka blizny.

Doznałem wielkiej ulgi. Skrzepu już nie było, co oznaczało, że nie czeka mnie perspektywa operacji. Co więcej, nic nie wskazywało na odnawianie się guza. W czasie poprzednich wizyt doktor stale powtarzał, że guz wcześniej lub później znów się pojawi. Zawsze mówił o operacji.

Teraz zaczął mówić, co zrobimy, "kiedy guz się pojawi, jeśli w ogóle się pojawi". Kiedy szliśmy przez parking, odezwałem się do Mamy:
- Jeśli w ogóle się pojawi, powiedział. Jeśli w ogóle. Nigdy tego przedtem nie mówił.
- No właśnie - kiwnęła głową Mama. - Może będziesz jednym z tych rzadkich przypadków wyleczenia.

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. Po drodze Mama rozpłakała się z radości.

Powietrze było czyste i chłodne. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni od czasu przyjazdu Douga. W czasie jazdy samochodem obserwowałem jadących obok nas ludzi udających się do pracy, wracających do domu i wykonujących swoje codzienne obowiązki. Siedziałem obok Mamy, która prowadziła, i myślałem o tych słowach "jeśli w ogóle".

Zostało mi już tylko jedno naświetlanie. Idę tam w poniedziałek, odbywam to ostatnie naświetlanie i wychodzę. I już po wszystkim.

Kiedy już z tym skończę, zacznę na nowo organizować sobie życie. Ale ten weekend postanowiłem jeszcze przeznaczyć na relaks. Spędzam czas w domu grając na pianinie, pisząc i prowadząc z przyjaciółmi rozmowy przez telefon.

Po południu poszedłem z Tobą, Emmy, na codzienne zakupy. Tylko my dwoje, Ty i ja. Ogromnie polubiłaś te wyprawy. Spacerowaliśmy sobie, a gdy mieliśmy ochotę robiliśmy jeszcze małe wypady dalej.

Tym razem zabrałem ze sobą Twój latawiec. Kiedy szliśmy, wiatr robił się coraz większy. Wiał ze wszystkich stron.

Kiedy poczułem silniejszy podmuch, puściłem latawiec. Przytrzymywany na krótkim sznurku strzelił w górę i kiedy wiatr zmieniał kierunek, zataczał nad Tobą kręgi. I tak chyba przez godzinę spacerowaliśmy, puszczaliśmy latawiec i siadaliśmy od czasu do czasu, żeby porozmawiać. To było czarowne popołudnie. Kiedy już byliśmy w domu, zrobiła się straszna burza. - Odpocznij trochę - powiedziała mi Mama, gdy na dworze szalała wichura. Ponieważ wieczorem mieliśmy pójść do restauracji, poszedłem na górę się zdrzemnąć. Po raz pierwszy od tygodnia obudziłem się wypoczęty.

Burza ustała. Gdy wyszliśmy z domu, noc wydała się mi taka piękna. Chmury były cudowne - plątanina bieli z szarością, podświetlona księżycem.
- Chodźmy pieszo - powiedziałem.

Rozpierała mnie radość. Idąc czułem, jak świeże, zimne krople spadają z drzew na moje ręce. Schylając głowy weszliśmy pod zroszone deszczem gałęzie mirtu. Strzepywałem z ronda kapelusza mokre, różowe kwiatki.

W tamtej chwili nie miałem pojęcia, jak potoczy się moje życie, postanowiłem jednak cieszyć się przynajmniej tym jednym dniem.

Kiedy weszliśmy do restauracji, Mama powiedziała kelnerowi, że mamy rezerwację. Wkoło było mnóstwo wolnych stolików. Rezerwację? - pomyślałem. - To bez sensu.

Tymczasem, kiedy weszliśmy dalej, zobaczyłem długi stół i grupę około trzydziestu osób. Dostrzegłem kogoś znajomego z redakcji. Do licha, pomyślałem. Odniosłem wrażenie, że odbywa się tam jakieś redakcyjne przyjęcie, i to właśnie wtedy, kiedy my jemy tu kolację.

Nagle zauważyłem przy stole kilku naszych sąsiadów, przyjaciół i ludzi z kościoła, którzy przynosili mi jedzenie przez ostatnie cztery miesiące. To było jakieś dziwaczne zgromadzenie. Co ci ludzie tu robili, co mieli ze sobą wspólnego? I wtedy doznałem olśnienia. Przyszli tu dla mnie. Wszystko było zaplanowane. Mama to przygotowała. Bytem zbyt oszołomiony, by umieć okazać zdumienie.

To był mój bal maturalny.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

  • /pisane-noc/127-listy-do-emmy/449-list-14-ycie-przede-mn
  • /pisane-noc/127-listy-do-emmy/447-list-12-wspaniay-dzie