List 14 - Życie przede mną

 

 

Kochana Emmo,

Jest już zima. Minęły trzy miesiące od tamtego skwarnego, sierpniowego dnia, kiedy miałem ostatnie naświetlanie. Kilka dni później obchodziłaś swoje czwarte urodziny. Byłem szczęśliwy, że mam dość siły, by przywiązać baloniki, pokroić tort, zrobić zdjęcia i zaśpiewać "Sto lat".

Dwa miesiące po skończeniu naświetlań poleciałem do Kalifornii, by odwiedzić Douga, moją matkę i siostry. Dziesiątki razy rozmawiałem z nimi przez telefon, ale zobaczyć się z nimi osobiście, rozmawiać do późnej nocy, wspominać i śmiać się - to zupełnie co innego.

Po trzech miesiącach omijania lekarzy i szpitali niełatwo było mi wrócić na kontrolne badanie MR, żeby sprawdzić, czy nie odnawia się mój nowotwór.

Dzisiaj byliśmy z Mamą u doktora Partingtona, by dowiedzieć się o wyniki badania. Są doskonałe, powiedział. Według niego na razie nowotwór zniknął zupełnie. Zbadał mnie i miałem jeszcze jedną miłą niespodziankę - doktor stwierdził, że powoli zaczynają odrastać mi włosy.

Wracaliśmy z Mamą spacerem do domu, trzymając się za ręce, chłonąc bogactwo i piękno świata. Nie mogłem się doczekać, kiedy znów będę w domu i będę Cię mógł do siebie przytulić.

Niebo się rozchmurzyło, przynajmniej na następne trzy miesiące. Nabrałem odwagi, by patrzeć nieco dalej w przyszłość. Teraz mogę już myśleć o tym, że będę częścią Twojego życia Emmo. Mogę oczekiwać dnia, w którym skończysz trzynaście lat, a ja zawieszę ten złoty medalionik na Twojej szyi.

W ciągu ostatnich siedmiu miesięcy uświadomiłem sobie wyraźnie, że w życiu nie ma dni zapasowych i że okazje zdarzają się tylko raz. Podobnie jak wielu moich przyjaciół, sądziłem niegdyś, że można spokojnie zmarnować dzień - dzisiejszy, jutrzejszy, a może i tydzień lub nawet rok w nadziei na coś lepszego w przyszłości. Teraz dopiero pojmuję, jak stracone chwile i godziny mogą spleść się w cale zmarnowane życie.

Oczywiście wolałbym nigdy nie mieć tego nowotworu, jednak przez tę moją chorobę zrozumiałem coś bardzo ważnego - należy żyć świadomie. To znaczy, Emmo, że nie wolno iść przez życie po omacku w nadziei, że pewnego dnia zdarzy Ci się to, czego naprawdę chcesz, że pewnego dnia spełnisz swoje marzenia. Życie zawsze trzeba zaczynać od "teraz".

A przede wszystkim nie bój się marzeń. Marzenia sprawiają, że chcemy myśleć o przyszłości. Bez nich umiera dusza.

Nie wiem, ile mi jeszcze czasu zostało, ale uświadomiłem sobie jedno - długie czy krótkie - to jest życie. Moje Życie. Należy je przeżyć.

Dwa lata od czasu postawienia diagnozy Greg nadal jest zdrów. Wraz Z rodziną spełnił jedno ze wspólnych marzeń. Wyjechali w trójkę na rok do Czech, gdzie żona Grega, Sharon, wykladała na uniwersytecie jako stypendystka fundacji Fulbrighta. Teraz znów są w Stanach. Sharon jest profesorem pedagogiki specjalnej, a Greg nie pracuje już w redakcji, ale zajął się pisaniem. Zeszłej jesieni Emmy poszła do przedszkola. Na szyi nosi mały, niedrogi wisiorek od ojca, który w dniu jej trzynastych urodzin Greg zamierza zastąpić złotym medalionikiem z wygrawerowanym napisem "Zawsze kochający Tata".





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 13 - Bal maturalny

 

 

Kochana Emmo,

Tuż przed wyjazdem Douga do domu skierowano mnie na rezonans magnetyczny, by zobaczyć, co się dzieje z moim krwiakiem w mózgu.

Gdy doktor Partington wszedł do pokoju, robił wrażenie ucieszonego.
- Widział pan swoje zdjęcie? - zapytał. Skinieniem ręki zaprosił nas na korytarz, gdzie wisiało ono na podświetlanym jarzeniowym światłem ekranie.
- To miejsce przedtem wypełnia! guz - powiedział wskazując na ciemne wgłębienie w mózgu.
- A to - mówił dalej pokazując białą obwódkę wokół wgłębienia - wygląda jak normalna tkanka blizny.

Doznałem wielkiej ulgi. Skrzepu już nie było, co oznaczało, że nie czeka mnie perspektywa operacji. Co więcej, nic nie wskazywało na odnawianie się guza. W czasie poprzednich wizyt doktor stale powtarzał, że guz wcześniej lub później znów się pojawi. Zawsze mówił o operacji.

Teraz zaczął mówić, co zrobimy, "kiedy guz się pojawi, jeśli w ogóle się pojawi". Kiedy szliśmy przez parking, odezwałem się do Mamy:
- Jeśli w ogóle się pojawi, powiedział. Jeśli w ogóle. Nigdy tego przedtem nie mówił.
- No właśnie - kiwnęła głową Mama. - Może będziesz jednym z tych rzadkich przypadków wyleczenia.

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. Po drodze Mama rozpłakała się z radości.

Powietrze było czyste i chłodne. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni od czasu przyjazdu Douga. W czasie jazdy samochodem obserwowałem jadących obok nas ludzi udających się do pracy, wracających do domu i wykonujących swoje codzienne obowiązki. Siedziałem obok Mamy, która prowadziła, i myślałem o tych słowach "jeśli w ogóle".

Zostało mi już tylko jedno naświetlanie. Idę tam w poniedziałek, odbywam to ostatnie naświetlanie i wychodzę. I już po wszystkim.

Kiedy już z tym skończę, zacznę na nowo organizować sobie życie. Ale ten weekend postanowiłem jeszcze przeznaczyć na relaks. Spędzam czas w domu grając na pianinie, pisząc i prowadząc z przyjaciółmi rozmowy przez telefon.

Po południu poszedłem z Tobą, Emmy, na codzienne zakupy. Tylko my dwoje, Ty i ja. Ogromnie polubiłaś te wyprawy. Spacerowaliśmy sobie, a gdy mieliśmy ochotę robiliśmy jeszcze małe wypady dalej.

Tym razem zabrałem ze sobą Twój latawiec. Kiedy szliśmy, wiatr robił się coraz większy. Wiał ze wszystkich stron.

Kiedy poczułem silniejszy podmuch, puściłem latawiec. Przytrzymywany na krótkim sznurku strzelił w górę i kiedy wiatr zmieniał kierunek, zataczał nad Tobą kręgi. I tak chyba przez godzinę spacerowaliśmy, puszczaliśmy latawiec i siadaliśmy od czasu do czasu, żeby porozmawiać. To było czarowne popołudnie. Kiedy już byliśmy w domu, zrobiła się straszna burza. - Odpocznij trochę - powiedziała mi Mama, gdy na dworze szalała wichura. Ponieważ wieczorem mieliśmy pójść do restauracji, poszedłem na górę się zdrzemnąć. Po raz pierwszy od tygodnia obudziłem się wypoczęty.

Burza ustała. Gdy wyszliśmy z domu, noc wydała się mi taka piękna. Chmury były cudowne - plątanina bieli z szarością, podświetlona księżycem.
- Chodźmy pieszo - powiedziałem.

Rozpierała mnie radość. Idąc czułem, jak świeże, zimne krople spadają z drzew na moje ręce. Schylając głowy weszliśmy pod zroszone deszczem gałęzie mirtu. Strzepywałem z ronda kapelusza mokre, różowe kwiatki.

W tamtej chwili nie miałem pojęcia, jak potoczy się moje życie, postanowiłem jednak cieszyć się przynajmniej tym jednym dniem.

Kiedy weszliśmy do restauracji, Mama powiedziała kelnerowi, że mamy rezerwację. Wkoło było mnóstwo wolnych stolików. Rezerwację? - pomyślałem. - To bez sensu.

Tymczasem, kiedy weszliśmy dalej, zobaczyłem długi stół i grupę około trzydziestu osób. Dostrzegłem kogoś znajomego z redakcji. Do licha, pomyślałem. Odniosłem wrażenie, że odbywa się tam jakieś redakcyjne przyjęcie, i to właśnie wtedy, kiedy my jemy tu kolację.

Nagle zauważyłem przy stole kilku naszych sąsiadów, przyjaciół i ludzi z kościoła, którzy przynosili mi jedzenie przez ostatnie cztery miesiące. To było jakieś dziwaczne zgromadzenie. Co ci ludzie tu robili, co mieli ze sobą wspólnego? I wtedy doznałem olśnienia. Przyszli tu dla mnie. Wszystko było zaplanowane. Mama to przygotowała. Bytem zbyt oszołomiony, by umieć okazać zdumienie.

To był mój bal maturalny.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 12 - Wspaniały dzień

 

 

Kochana Emmo,

Kilka dni temu przyleciał z Kalifornii mój brat, Doug. W tych ciężkich czasach byłem w stałym kontakcie z moją rodziną. Dziesiątki razy rozmawiałem przez telefon z Dougiem, z moją mamą i z trzema siostrami, informując ich o wszystkim na bieżąco, ale od czasu operacji nikogo z nich nie widziałem.

Stałem z Mamą na korytarzu lotniska i zastanawiałem się, jaka będzie reakcja Douga. Zobaczyliśmy go na końcu korytarza, jak szedł w naszą stronę. Jest ode mnie o rok młodszy i wygląda dobrze. Ma takie gęste włosy - trudno mi było o tym nie myśleć. Doug zauważył nas i pomachał nam ręką.

Miałem wrażenie, że jest zaskoczony, że wyglądam tak zdrowo. Pewnie spodziewał się ujrzeć mnie przykutego do szpitalnego łóżka. Przeraziła go chyba tylko trochę moja łysa głowa pokryta teraz bąblami po naświetlaniach.

Po przyjeździe Douga spędziliśmy kilka dni na luzie. Doug miał ochotę polatać na paralotni w okolicy piaszczystych wydm. Wiedziałem, że z moim kręgosłupem nie mogę latać, ale pomyślałem sobie: Do licha. Mogę przecież popatrzeć.

Wybraliśmy się do Kitty Hawk. Właśnie ustała popołudniowa burza, kiedy Doug i ja zaczęliśmy się wspinać na wydmy, żeby Doug mógł odbyć swój pierwszy lot. Widok ze wzgórza był naprawdę imponujący. Warstwy białych, pofałdowanych obłoków i chmur burzowych płynęły wzdłuż horyzontu. Poniżej, w piaszczystej dolinie kilkanaście osób pływało w jeziorku utworzonym przez sztorm.

Gdy dotarliśmy już na szczyt wydmy i spojrzałem w dół, ujrzałem Ciebie biegnącą w moim kierunku. Nigdy przedtem nie widziałaś czegoś takiego. Dla Ciebie wyglądało to pewnie jak ogromna piaskownica z ludźmi zwisającymi z latawców.

Przez dwie godziny, gdy słońce powoli zachodziło za warstwy chmur, przyglądaliśmy się, jak Doug szybuje w przestworzu. Opadał ze wzgórza i unosił się ponad plażą, nieraz zaledwie metr od piasku. To było piękne. Czułem, że żyję. O zmierzchu zabrałem Cię do jeziorka. Zdjęłaś z siebie ubranie i chlapałaś się tam w samych majteczkach.

Potem wszyscy wróciliśmy do motelu. Ty i Mama byłyście zmęczone, ale Doug miał ochotę pójść do miejscowego klubu nocnego, więc postanowiłem dotrzymać mu towarzystwa. Zamówił dla siebie drinka, a ja napój bezalkoholowy, ze względu na lekarstwa, które bratem. Wkrótce Doug zamówił następnego drinka i doskonale się bawił, zagadując kelnerki, a nawet dowcipkując z komikiem na scenie.

Przy wyjściu dał mi kluczyki do samochodu, ponieważ pił. Wprawdzie nie powinienem był prowadzić samochodu ze względu na epilepsję, to jednak doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie, jeśli to ja usiądę za kierownicą. Gdy zatrzymaliśmy się przed motelem, Doug zauważył matą tawernę po przeciwnej stronie ulicy i zaproponował, żebyśmy tam wstąpili.

W środku jakiś facet śpiewał starą piosenkę Beatlesów, akompaniując sobie na gitarze. Doug zauważył, że obok stoi elektryczny keyboard.
- Hej - odezwał się Doug - mój brat gra na keyboardzie. Mógłby się przyłączyć.
- Spróbuj - zwrócił się do mnie.

- Daj spokój - powiedziałem. - Nie ma mowy.

Wówczas Doug podszedł do keyboardu i zaczął walić w klawisze, choć nie umie grać.

Nie mogłem tego wytrzymać. Wstałem, podszedłem do Douga, odsunąłem go na bok i zacząłem grać razem z gitarzystą obserwując jego palce, by wpaść we właściwy rytm. Doug zszedł ze sceny i podszedł do jakiejś kobiety siedzącej przy barze, prosząc ją do tańca. Zbliżyli się do sceny tańcząc coś w rodzaju swinga, a ja wciąż grałem.
- Wspaniale! - zawołał Doug.

Grałem jeszcze ze dwie godziny.

Było już dobrze po pierwszej w nocy, gdy Doug stwierdził, że jest gotów wracać. Kiedy wyszliśmy, zaskoczyła nas potworna ulewa. Krople aż odbijały się od jezdni.

Pędem ruszyliśmy w stronę naszego motelu, ale deszcz lał tak strasznie, że Doug skrył się pod wiatą przystanku autobusowego. Kiedy stanąłem obok niego, poczuliśmy się niezręcznie.

Nie wiem, czy zawsze tak jest z braćmi, ale mnie i Dougowi rozmowa sprawia czasem trudność. Kiedy tak staliśmy pod tym daszkiem przemoczeni do suchej nitki, wiedziałem, że myślimy o jednym - o mojej chorobie. Cały dzień starałem się ją od siebie odepchnąć, ale właśnie tam, w ciemności czułem jej obecność, była pomiędzy nami.
- Słuchaj - odezwał się Doug - grałeś pierwsza klasa.

Milczałem.
- Naprawdę - dodał. Widać było, że bardzo chce coś powiedzieć.
- To znaczy bez względu na wszystko - ciągnął dalej, podkreślając każde słowo - to był fantastyczny dzień.
Miał rację. To byt szalony, fantastyczny dzień. Taki, który się pamięta. Z którego można się pośmiać jeszcze wiele lat później. To było życie. To znaczyło mieć brata.

Na ulicy nie było żadnego ruchu. Między nami znów zapadła cisza.
- Słyszałem, że być może masz jeszcze sześć lat - powiedział ni z tego, ni z owego Doug.
- Aha, może. W zasadzie nikt nie wie, ile.
- Tak, ale... - wydawał się zrozpaczony i smutny. - To znaczy nic się nie zmieniłeś. Dziewczyny zastanawiały się, jaki teraz jesteś. Mogłem sobie wyobrazić, jak moje siostry zastanawiają się, co też zastanie Doug. Co się dzieje z ich starszym bratem.

- A ty się trzymasz - powiedział Doug. W jego głosie było coś, od czego ściskało się serce. Objął mnie ramieniem i staliśmy tak w milczeniu patrząc na deszcz.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 11 - To jest najgorsze, prawda?

 

 

Kochana Emmo,

Szybko przyzwyczajam się do codziennej rutyny, która będzie mnie obowiązywała przez następny miesiąc. Rano, kwadrans po dziewiątej, Mama zawozi mnie do szpitala na naświetlanie, które trwa około dziesięciu minut.

W poniedziałek lekarze badają mi krew, by się upewnić czy promieniowanie nie osłabia za bardzo mojego systemu odpornościowego. We wtorek terapeuci przymocowują do moich włosów diody, żeby sprawdzić siłę napromieniowania. W piątek mam wizytę u specjalisty od naświetlań.

Dziś Mama zawiozła mnie na codzienne naświetlanie. Kiedy wchodziłem do środka, usłyszałem, jak pielęgniarka siedząca przy frontowym biurku gratulowała jakiejś pacjentce otrzymania "dyplomu", to znaczy świadectwa ukończenia terapii. Podniosło mnie to na duchu.
- Gdy ja otrzymam taki dyplom -powiedziałem żartem do Mamy - chcę mieć bal maturalny.
- Umowa stoi - obiecała Mama.

Już SIĘ ZACZĘŁO. Przez kilka tygodni przygotowywałem się duchowo na utratę włosów. Kiedy pewnego ranka po naświetlaniu czytałem sobie książkę, zauważyłem, jak trzy lub cztery włosy opadły na kartkę papieru. Odgarnąłem je na bok. Potem jeszcze kilka włosów wypadło.

Uniosłem rękę i lekko pociągnąłem za kępkę włosów na czubku głowy - wyszły tak lekko, jakby nigdy się tam nie trzymały. Zrobiło mi się niedobrze.

Usiłowałem skupić się na czytaniu, ale nie mogłem przestać myśleć o włosach. Przeciągnąłem palcami i jeszcze więcej ich wypadło. Nazajutrz z jednej strony nie miałem już wcale włosów.
- Wyglądam potwornie, prawda? - zwróciłem się do Mamy.
- Nieee - zaprzeczyła. Popatrzyliśmy na siebie i poczułem się okropnie. Mama rozumiała to doskonale i spojrzała na mnie z czułością.
- To jest najgorsze, prawda? - powiedziała.

Tamtej nocy rzucałem się i wierciłem w łóżku, a ponieważ wciąż nie mogłem zasnąć, wstałem i zacząłem przechadzać się po domu, okropnie zmartwiony.

Wróciłem do łóżka, ale nadal nie mogłem usnąć. Wreszcie, może koło piątej, zapadłem w niespokojny sen. Wkrótce usłyszałem Ciebie. Podeszłaś i stanęłaś koło naszego łóżka. Wiedziałem, że powinienem Cię odesłać z powrotem do Twojego pokoju, jednak odchyliłem kołdrę, żebyś mogła wejść. Ogarnął mnie taki spokój, że już po chwili odpłynąłem w głęboki, niezakłócony żadnymi wizjami sen.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 10 - Tata-czarodziej

 

 

Kochana Emmo,

Dziś po południu wszyscy troje pojechaliśmy do wesołego miasteczka, odległego od nas o trzy godziny jazdy samochodem. Kiedy tam przybyliśmy, cieszyłaś się bardzo i chciałaś spróbować wszystkich atrakcji. Byłem szczęśliwy patrząc na Ciebie.

Dzisiaj zdałem sobie sprawę z tego, że dzięki mojej chorobie poznałem cię o wiele lepiej. Gdy jeszcze pracowałem w redakcji, usiłowałem zastąpić ilość czasu, jego "jakością". Teraz wydaje mi się, że były to tylko nieudolne próby wpasowania roli rodzica w bardzo ograniczone ramy. Jako rekonwalescent jestem z Tobą przez wiele godzin i nie muszę się spieszyć. Dzięki temu staliśmy się sobie o wiele bliżsi. Czy poznałbym Cię tak dobrze, gdybym był zdrów? Chyba nie.

W pewnej chwili pobiegłaś tam, gdzie celnym strzałem z pistoletu wodnego można było wygrać szmaciane zwierzątko. Nigdy nie byłem dobry w takich zabawach.
- Tatusiu, czy mógłbyś wygrać dla mnie niespodziankę? - spytałaś.
- Obawiam się, że nie - odparłem. - Nawet jeśli spróbuję, nie znaczy, że wygram.
- Proszę cię.

Stanęliśmy tam i patrzyliśmy, jak inni strzelają. Jak tylko ktoś trafił, znów ponawiałaś swoją prośbę.
- Tatusiu, wygraj dla mnie niespodziankę - mówiłaś.

Kiedy się wahałem, wybuchnęłaś nagle płaczem. Kobieta zza lady pochyliła się do Ciebie i szepnęła Ci coś na ucho.
- Chcę, żeby tatuś wygrał dla mnie niespodziankę - powiedziałaś jej z płaczem. Wiedziałem, że nie udajesz, wydawałaś się naprawdę zraniona. Nawet tamtej kobiecie zrobiło się przykro. Sięgnęła na dolną półkę i wyjęła zrobionego z materiału aligatora.
- To dla ciebie - powiedziała.

Wzięłaś zwierzątko i podziękowałaś. Jednak kiedy odeszliśmy stamtąd, oddałaś zabawkę Mamie.
- Nie podoba ci się ten aligator? -spytała.

Wzruszyłaś ramionami. Wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Nie zależało Ci na zwierzątku, ale na tym, żebym to ja wygrał coś dla Ciebie.

Usiadłem do gry w wyścigi konne, w której przesuwało się konie do przodu, jeżeli strzelając trafiło się do celu. Miałem konia numer czternaście i walczyłem z tuzinem przeciwników.
- Jeśli nie wygrasz - powiedziała Mama - złamiesz jej serce.
- Wiem - odparłem. - Ale muszę spróbować.

Skoncentrowałem się jedynie na mierzeniu do celu i strzelałem nie patrząc na konia. Słyszałem, że robi się poruszenie, a potem odezwał się dzwonek.
- Numer czternaście - powiedział przymilnie właściciel.
- Tatuś wygrał! - zawołałaś.

Nie mogłem w to uwierzyć. Nigdy przedtem w niczym takim nie wygrywałem. Wybrałaś sobie kolorowego pajaca z materiału. Nazwałaś go "Pajacuś" i byłaś taka dumna. Do końca dnia nie wypuściłaś go z rąk. W pewnej chwili podeszłaś do jakiejś dziewczynki, pokazałaś jej Pajacusia i powiedziałaś:
- Mój tatuś wygrał go dla mnie.

Dla Ciebie Twój tata był dziś czarodziejem.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 09 - Walka się zaczyna

 

 

Kochana Emmo,

Mama i ja byliśmy dziś całkowicie pochłonięci załatwianiem spraw związanych z moją chorobą. Kilkakrotnie jeździliśmy do szpitala, telefonowaliśmy w różne miejsca i w tej bieganinie niemal zapomnieliśmy o Tobie. Z pewnością musiałaś odczuwać nasze napięcie. I pewnie byłaś przestraszona. W pewnej chwili zawołałaś mnie mówiąc: "Tatusiu, mam niespodziankę".

Rozmawiałem właśnie przez telefon, więc z początku nie zwracałem na Ciebie uwagi, a potem dawałem Ci znaki, żebyś była cicho.
- Tatusiu - odezwałaś się ponownie - mam niespodziankę.
- Proszę, Emmy, chwileczkę - powiedziałem zakrywając słuchawkę.

Przez kilka minut czekałaś cierpliwie, ale po chwili znów powiedziałaś:
- Tatusiu, mam niespodziankę.

Gdy tylko skończyłem rozmowę, pobiegłem na górę zobaczyć tę Twoją "niespodziankę".
- Zamknij oczy, tatusiu - nakazałaś mi, gdy stanąłem w drzwiach Twojego pokoju. Wzięłaś mnie za rękę i wprowadziłaś do środka.
- Możesz już otworzyć - powiedziałaś. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że bardzo starannie posprzątałaś swój pokój. Wszystkie szmaciane zwierzątka siedziały rzędem oparte o poduszkę. Poskładałaś wszystkie swoje kredki, co do jednej. Posłałaś nawet łóżeczko, naciągając kołderkę na poduszki. Nigdy przedtem nie sprzątałaś swojego pokoju.
- Emmy - powiedziałem zdumiony i wzruszony. - To wygląda pięknie.

Promieniałaś z dumy. Schyliłem się i z całego serca przytuliłem Cię do siebie. To właśnie było Ci tak bardzo potrzebne.

W szpitalu dowiedziałem się, że ostatnie badanie MR ujawniło w mózgu skrzep wielkości paznokcia kciuka. Zrobiono mi tomografię komputerową w celu określenia gęstości skrzepu i stwierdzenia, czy może "zachodzić potrzeba usunięcia go", co oznaczałoby następną operację mózgu.

W rezultacie lekarze postanowili poczekać z operacją i natychmiast zacząć naświetlania. Ryzyko związane z ich odkładaniem uznano za groźniejsze, niż możliwość powiększenia się skrzepu.

Terapia zaczęła się od wyznaczenia punktu, na który miały padać promienie. Leżałem na twardym, płaskim stole, a na moją głowę padały z różnych stron wiązki promieni laserowych, które przecinały się w jednym punkcie. Pielęgniarka wzięła buteleczkę farby i malując linie, zaznaczyła właściwe miejsce. Leżałem tam, czując zapach tuszu i dotknięcia zimnego pędzla. Zastanawiałem się, jak będę wyglądał.

Gdy wyszedłem z gabinetu z pomalowaną głową, popatrzyłem w stronę recepcjonistki.
- No i jak? - zapytałem.
- Córka pomyśli, że to barwy wojenne - odpowiedziała z uśmiechem. Rozejrzałem się po poczekalni i zauważyłem, że wszyscy się na mnie gapią. Czerwone linie na mojej głowie stwarzały wrażenie, jakbym został członkiem jakiejś dziwnej sekty.

Późnym wieczorem, kiedy kładłem Cię spać, pokazałem Ci te czerwone linie. Podobały Ci się. Potarłaś rączką moją odrastającą szczecinę na czubku głowy, w miejscu, gdzie miałem operację.
- Odrastają ci włosy - zauważyłaś.
- Wiem - powiedziałem - ale niedługo będę zupełnie łysy.

Starałem się, żeby zabrzmiało to jak najpogodniej.
- Nie chcę, żeby ci wyłysiała cała głowa. To będzie śmiesznie wyglądało - powiedziałaś. - Będą się z ciebie śmiać.

Pierwsze naświetlanie nie różniło się wiele od wyznaczania właściwego punktu do napromieniowania. Dwóch techników zaprowadziło mnie do pomieszczenia, w którym znajdował się akcelerator liniowy - ogromne urządzenie wyglądające jak wielki aparat rentgenowski. Wycelowali nim w punkt w pobliżu mojej lewej skroni.

Obaj technicy wyszli przez ogromne metalowe drzwi, a ja usłyszałem po chwili równomierny szum akceleratora wytwarzającego moc. Kilka sekund później maszyna wydała dźwięk przypominający krótki dzwonek. Leżałem zupełnie nieruchomo, zastanawiając się, co może dziać się z moim mózgiem w chwili napromieniowywania lewej skroni. Zgodnie z opinią lekarzy, podczas serii naświetlań mój mózg otrzyma dawkę promieniowania dostatecznie silną, by zniszczyć nowotwór wraz z warstwą przylegających komórek mózgowych.

Kilka dni później poszedłem na lunch z przyjaciółmi z redakcji. Patrząc na nich, widziałem siebie samego sprzed trzech miesięcy. Pamiętam, że kiedy słyszałem syrenę lub widziałem ambulans zastanawiałem się, czy gdzieś nie dzieje się coś, o czym powinienem napisać. Teraz, gdy słyszę syrenę, moją pierwszą reakcją jest współczucie i obawa, że ktoś może cierpieć. Oby nic się nikomu nie stało, myślę sobie.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995


 

List 08 - Zawsze kochający

 

 

Kochana Emmo,

Mama i ja zamierzaliśmy zabrać Cię do parku wodnego koło Williamsburga, do którego dojazd zabiera mniej więcej godzinę, ale Mama uważała, że w związku z nowymi wynikami, powinniśmy lepiej zrezygnować z tej wyprawy. Nie bardzo mi się to podobało. Nie pojechać to znaczy poddać się chorobie.
- Spędźmy miło ten weekend - zaproponowałem.

Podczas jazdy wtuliłaś się między Mamę i mnie na przednim siedzeniu. Kiedy zasnęłaś, rozmawialiśmy z Mamą o wielu sprawach.

Powiedziałem Ci przedtem, że pojedziemy do tego parku, ponieważ chcemy "celebrować" każdą chwilę. Z pewnością moje wyjaśnienie zrobiło na Tobie duże wrażenie i dlatego kiedy spacerowaliśmy, wzięłaś kubek i udając, że jest to telefon, zaczęłaś mówić do niego głosem robota, wsłuchując się z uciechą w echo.
- Ty-i-mama-będziecie-celebrować - zaintonowałaś. - Cały-czas-tylko-celebrujecie-celebrujecie-celebrujecie.

Śmialiśmy się z Mamą. Potem ja wziąłem od Ciebie kubek i spytałem naśladując Twój sposób mówienia:
- A-wiesz-dlaczego-celebrujemy?
- Bo-kochacie-świat - odpowiedziałaś w tym samym rytmie.

Następnego dnia rano obudziłaś się w kapryśnym nastroju i wychodząc z domu na dzienne zajęcia letnie, nie wiadomo dlaczego, przyszłaś do mnie i przytuliłaś się do mojej nogi.
- Jesteś wesoła czy smutna? - spytałem.
- Troszkę wesoła - odparłaś - i troszkę smutna.
- A dlaczego się smucisz? Podniosłaś na mnie te swoje duże oczy.
- Bo znów będziesz chory.

Później tego dnia, kiedy Mama zabierała Cię do domu, byłaś w jeszcze gorszym humorze, a gdy Mama zapinała Ci pas w samochodzie, dostałaś ataku histerii. Pełna gniewu i przerażenia oświadczyłaś:
- Tatuś pójdzie do szpitala. Mama była zdziwiona, ale nie chciała Ci kłamać.
- Tak, tatuś pójdzie do szpitala - powiedziała cicho.

Słysząc to zaczęłaś szlochać. Mama nie była w stanie Cię pocieszyć.


Wkrótce potem przypomniałem sobie o medalioniku. Mama ma taki maleńki złoty medalionik w kształcie serca. W środku są nasze zdjęcia zrobione niedługo po naszym poznaniu. Ten medalionik zawsze bardzo Ci się podobał, uwielbiałaś go otwierać i oglądać nasze zdjęcia. Kiedyś Ci powiedziałem, że jest to Mamy ulubiony medalionik.
- A kupisz mi taki ulubiony medalionik? - spytałaś.
- Tak, jak skończysz trzynaście lat - obiecałem. Tej obietnicy nigdy nie zapomniałaś.

Ponieważ nie byłem pewien, czy dożyję tej chwili, postanowiłem kupić ten prezent już teraz. Pojechaliśmy z Mamą do jubilera.
- Czym mogę służyć? - spytała kobieta za ladą.

Usiłowałem odpowiedzieć, ale łzy ścisnęły mi gardło i odszedłem. Gdy znów zbliżyłem się do lady, rzucił mi się w oczy jeden medalionik. Był złoty, w kształcie serca i miał zielono-różowe filigranowe zdobienia. Wyobraziłem sobie, jak go włożysz na szyję, kiedy skończysz trzynaście lat.
- Weźmy ten - powiedziałem. - I proszę wygrawerować "Zawsze kochający Tata".





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 07 - Szczęśliwe interludium

 

 

Kochana Emmo,

Dziewiątego lipca, mniej więcej dwa miesiące po moim powrocie ze szpitala, obchodziliśmy z Mamą trzynastą rocznicę ślubu. Minęło już szesnaście lat od czasu, kiedy poznaliśmy się w Kalifornii i tyle samo lat od naszej podróży do Meksyku.

Rano, kiedy Mama się obudziła, zobaczyła, jak siedzimy przytuleni do siebie na kanapie.
- Chcę, żeby tatuś mnie ubrał - powiedziałaś Mamie.
- Dobrze, ale ja cię uczeszę - odparła Mama.
- Chcę, żeby tatuś mnie uczesał.
- Emmy... - zaczęła Mama.
- Proszę, proszę, proszę, proszę...

Mama ustąpiła.

Poszedłem z Tobą na górę. Już poprzedniego wieczora naszykowałaś sobie sukienkę. Pomogłem Ci ją włożyć, lecz dopiero kiedy wiązałem Ci buciki uświadomiłem sobie, że nie ubierałem Cię od czasu mojego ataku. Zaplotłem Ci włosy i wpiąłem w nie kokardę ozdobioną pękiem nie nadmuchanych baloników.

Mama miała Cię zawieźć na lekcję pływania, a potem na kolonie dzienne.
- Wszystkiego najlepszego z okazji naszej rocznicy - powiedziała czule, zanim wyszła.
- Wszystkiego najlepszego - szepnąłem i objąłem ją mocno.

Już w drzwiach Mama przypomniała mi, żebym sprawdził, czy nie nadeszły wyniki badań. Była zirytowana brakiem wiadomości z Centrum Sloan-Kettering.
- Gdyby wyniki były złe, nie sądzę, żeby tak długo zwlekali - odparłem. - Pewnie czekają na wydruk.

Jednak Mama nalegała: "Zadzwoń do doktora Partingtona".

Tak też zrobiłem. Powiedziałem mu, że żona się niepokoi. Dodałem, że nie potrzebuję wszystkich wyników, jedynie potwierdzenia, że guz jest rzeczywiście łagodny. To dla niej, powiedziałem. Partington oświadczył, że wkrótce wyjeżdża na dwutygodniowy urlop, ale przed wyjazdem postara się to załatwić.

Kiedy odłożyłem słuchawkę, ogarnął mnie niepokój, A jeśli okaże się, że nowotwór nie jest łagodny? Ależ na pewno jest łagodny, przekonywałem sam siebie, na pewno jest. Takie miałem przeczucie. Trochę mnie zmartwiło, że znów minie tydzień lub dwa, zanim się dowiem, ale uświadomiłem sobie, że jest właśnie dzień naszej rocznicy, a ponieważ wiem, jak bardzo Mama lubi takie uroczystości, chciałem, żeby ten dzień był szczególnie miły.

Zamierzaliśmy zjeść obiad w restauracji i uczcić te wspaniałe lata spędzone razem, zapominając, choć na ten jeden wieczór, o mojej chorobie.

Podczas naszej "randki" Mama i ja rozmawialiśmy, śmialiśmy i całowaliśmy się. Wspominaliśmy nasze cudowne wspólne przeżycia i z jaką radością oczekiwaliśmy na dzień Twojej adopcji. Mówiliśmy o tym, jak wieźliśmy Cię po raz pierwszy do domu. Jechałaś na przednim siedzeniu - nasz trzeci muszkieter.

Nazajutrz, po Waszym wyjściu zadzwonił doktor Partington. Otrzymał wreszcie wstępne wyniki badań.

Specjaliści z Centrum Sloan-Kettering stwierdzili, że mój nowotwór jest złośliwy. Byłem oszołomiony.
- No więc - wydukałem wreszcie - co mamy teraz robić ?

Naturalnie doktor Partington zalecił naświetlania. Uważał, że należy je rozpocząć natychmiast.
- Wie pan przecież, że od początku taka była moja opinia.

Powiedziałem mu, że rozumiem Podjąłem ryzyko i przegrałem. A jednak byłem zły. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy przywykłem do życia z łagodnym nowotworem. Po pierwszych atakach epilepsji miałem wrażenie, jak gdyby ziemia usunęła się mi spod stóp. W końcu wydawało mi się, że odzyskuję równowagę. Teraz nowe wyniki znowu pozbawiły mnie gruntu pod nogami. Spadałem w przepaść.

Nie miałem jednak czasu pogrążać się w depresji. Musiałem zamówić wizyty u lekarzy, a także uporządkować sprawy związane z ubezpieczeniem. W ciągu dwóch godzin ułożyłem grafik wizyt u lekarzy na cały nadchodzący tydzień.

Wkrótce usłyszałem nasz samochód zbliżający się do domu. Wróciłaś do domu z Mamą i ze swoją małą koleżanką, Kate. Cały tydzień cieszyłaś się, że będziesz mogła ją zaprosić.
- Tatusiu ! - zawołałaś wbiegając do domu i tuląc się do mojej nogi.

Mama weszła do jadalni, odłożyła torebkę i swoje rzeczy, po czym przejrzała pocztę. Gdy byłaś już z Kate na dworze, spytała, czy miałem dobry dzień. Stałem w milczeniu i nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Co się stało? - spytała, a w jej oczach pojawiło się przerażenie.
- Wyniki?

Kiedy nadal nie mogłem wydusić z siebie ani słowa, była już pewna. Podszedłem do niej. Staliśmy w pokoju trzymając się w objęciach, podczas gdy Ty z koleżanką bawiłaś się przy huśtawce.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995


 

List 06 - Długie oczekiwanie

 

 

Kochana Emmo,

Dziś wieczorem Mama poszła odwiedzić koleżankę, a ja przeczytałem Ci przed snem opowiadanie Dziadek Mrok. Kiedy wychodziłem z pokoju, zaczęłaś płakać.

- Mama nie dała mi buzi i mnie nie przytuliła - powiedziałaś.
- To nic, Emmy. Obiecuję, że Mama cię ucałuje, jak tylko wróci do domu.
- Nie, ja chcę buzi teraz - nalegałaś.
- Przecież Mamy tu nie ma - tłumaczyłem, ale nie mogłem Cię uspokoić.
- No to ja dam ci dodatkowego całusa i jeszcze raz cię przytulę - zaproponowałem.
- Nie - odparłaś. - Chcę Mamę.

Nie miałem pojęcia, co robić. Płakałaś chyba z piętnaście minut. Byłem strasznie zmęczony i czułem pulsujący ból w plecach.
- W porządku, Emmy - powiedziałem. Spojrzałaś w górę na mnie tymi swoimi piwnymi oczami pełnymi łez. - Będę udawał, że jestem Mamą.

Popatrzyłaś na mnie nieco innym wzrokiem, rozważając moją propozycję.
- Będę udawał Mamę - powtórzyłem - dam ci buziaka i przytulę cię. Zgoda?

Nadal byłaś trochę zdezorientowana, aż wreszcie ostrożnie powiedziałaś: "Tak". Pocałowałem Cię w czoło i mocno Cię uściskałem.

Chwilę później usnęłaś głęboko. Kiedy tak patrzyłem na Ciebie jak spałaś, pomyślałem, że takie właśnie chwile stały się dla mnie cudowne i że życie nie kończy się i nie powinno się kończyć, kiedy jesteśmy chorzy.

Minął już miesiąc od operacji, a wiadomość z Centrum Sloan-Kettering w Nowym Jorku wciąż nie nadchodzi. Cały czas wmawiam sobie, zupełnie irracjonalnie, że dopóki nie otrzymam ostatecznej diagnozy, mogę się zachowywać, jakby wszystko było w porządku. To trochę tak, jakby mój guz czekał na wiadomość z Nowego Jorku, co oczywiście nie jest prawdą.

Zdałem sobie sprawę z tego, że choroba niszczy nas oboje, Mamę i mnie. Nasz dom jest zawalony lekarstwami i przyborami medycznymi do tego stopnia, że sam wydaje mi się "chory".

Stało się to jeszcze bardziej oczywiste pewnego ranka, gdy myłaś zęby. Byłaś wtedy z Mamą w łazience i Mama sprawdzała, czy pamiętasz nasz adres i numer telefonu.
A pod jaki numer zadzwonisz, jeśli wydarzy się coś niedobrego? - spytała Mama. -9,1,1- wyrecytowałaś. Po chwili dodałaś: - Zadzwoniłaś tam, jak tatuś zachorował.
- Tak, masz rację - powiedziała Mama.

Męczyło mnie już to, że moja choroba i prawdopodobieństwo śmierci powodują zamęt w życiu naszej rodziny. Po tym, jak usłyszałem Waszą rozmowę, postanowiłem, że najwyższy czas postarać się, żeby nasze życie znów stało się normalne. Dlatego też wybraliśmy się do ogrodu zoologicznego. Była to nasza pierwsza wspólna wyprawa od mojego powrotu ze szpitala. Choć miałem na sobie gorset i kapelusz, który miał zakryć ogoloną głowę i bliznę po operacji, znów czułem się ojcem.

Gdy wróciliśmy do domu, Mama przygotowała coś pysznego i zasiedliśmy razem do stołu w jadalni. Po obiedzie zmyłem naczynia, a Ty poszłaś się bawić w swojej nowej piaskownicy.

Kilka dni później Mama i ja odebraliśmy Cię z kolonii dziennych i poszliśmy razem na lody. Po powrocie do domu przypomniałem sobie o latawcu z namalowanym niebieskim jednorożcem, który kupiliśmy jeszcze przed moją chorobą. Ty i ja poszliśmy do małego parku niedaleko naszego domu, żeby go popuszczać.

Dzień był ciepły i wietrzny. Obok dzieci z sąsiedztwa grały w piłkę nożną. Twój latawiec poderwał się do góry i szarpany powiewem wiatru unosił się kilkaset metrów ponad nami. Byłaś taka uradowana - trzymałaś sznurek i patrzyłaś, jak latawiec szybuje po bezchmurnym, błękitnym niebie.

Gdy tak staliśmy tam w ciepłym wietrze, przyszło mi na myśl, że przyjaciele i krewni nie potrafią przestać mówić o wynikach badań, które miały nadejść z Centrum Sloan-Kettering.
- Dlaczego to trwa tak długo? - pytała jedna z moich sióstr.
- Dla mnie brak wiadomości to dobra wiadomość - odparłem.

Chyba nikt nie rozumie tego, że tak naprawdę wcale nie pragnę tych wyników. Dopóki są w Nowym Jorku, nie muszę podejmować żadnych trudnych decyzji. Mogę się cieszyć ciszą.

Cisza oznacza, że mogę żyć dalej, puszczać z Tobą, Emmy, latawiec i wyobrażać sobie, że takie dni nigdy się nie skończą.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

List 05 - Za późno na marzenia

 

 

Kochana Emmo,

Cały czas odkąd wróciłem ze szpitala jesteś taka słodka. Czasami traktujesz mnie bardziej jak pacjenta niż jak tatę. Wiem jednak, że moja choroba odciska na Tobie swoje piętno. Ostatniej nocy śniło Ci się, że dom zawalił się na Ciebie, innym znów razem, że jakieś potwory zabrały Cię do szpitala.

Już przez wiele tygodni jesteś niespokojna i budzisz się przed świtem. Mama musi być bardzo zmęczona pocieszaniem Ciebie, opieką nade mną i pracą. Wiem, że ma za sobą tyle samo bezsennych nocy, co ja, że martwi się i też miewa potworne sny.

Ze względu na uraz kręgosłupa nie jestem w stanie wstać z łóżka, by wziąć Cię na ręce. Chciałem jednak bardzo zrobić coś, żeby Mama mogła trochę odpocząć. Toteż wczoraj, kiedy szykowałaś się do snu, poprosiłem Cię, żebyś rano, kiedy się obudzisz, została dłużej w łóżeczku i spróbowała poczytać swoje książeczki.

Rano Mama i ja otworzyliśmy oczy później niż zwykle i czuliśmy się wypoczęci. Prawdopodobnie dla Mamy była to pierwsza od wielu tygodni przespana noc. Gdy usiadłem w łóżku, usłyszałem szelest przewracanych kartek.

Wstałem i poszedłem do Twojego pokoju. Tam zobaczyłem, jak siedzisz cichutko w łóżeczku i przeglądasz jedną ze swoich książeczek. Spojrzałaś na mnie z uśmiechem.
- Czytam moje książeczki, tatusiu - oznajmiłaś. Poczułem się taki z Ciebie dumny.

Większość dnia mogliśmy spędzić razem. Po południu poczułem zmęczenie, więc przygotowałem coś do jedzenia - "piknik", jak to nazwałaś -i poszliśmy na górę obejrzeć film Mała Syrenka.

Leżeliśmy obok siebie na łóżku, przegryzając coś niecoś i oglądając film o tym, jak syrenka o i Ariel zakochała się w księciu, który był człowiekiem. Rozmawialiśmy sobie o tym.
- Kiedyś w przyszłości - powiedziałem szeptem - będziesz miała swoją własną rodzinę.

Spojrzałaś na mnie, nic z tego nie rozumiejąc.
- Co masz na myśli?
- Będziesz miała rodzinę, dzieci i swoje własne życie.

Na te słowa oczy zaszkliły Ci się łzami.
- Ale ja będę za tobą tęskniła, tatusiu. Zostań ze mną, kiedy będę starsza.

Tamtej nocy, kiedy już poszłyście z Mamą spać, ja jeszcze się nie kładłem. Ogarnęły mnie smutne myśli. Zawsze wyobrażałem sobie, że dożyję późnej starości, a tymczasem wyglądało na to, że moja wędrówka dobiega końca.

Do szaleństwa doprowadzała mnie myśl, że ta podróż była tak krótka. Tyle marzeń i planów odkładałem na potem. Zawsze wydawało mi się, że jeszcze zdążę. Trwoniłem czas na rzeczy mało ważne. A teraz zastanawiałem się, czy nagle nie jest na wszystko za późno.

Leżałem koło Mamy w naszym ciemnym pokoju i oglądałem telewizję, niespokojnie przeskakując z kanału na kanał. Nie mogłem się na niczym skupić.

Kiedy jeszcze raz przeglądałem wszystkie kanały po kolei, trafiłem na wypowiedź pewnej kobiety, która mówiła, że w życiu zdarzają się prawdziwe tragedie. Łzy i smutek są prawdziwe. I śmierć jest prawdziwa.

Chrystus, powiedziała, chce być nam podporą. Jest gotów stanąć przy naszym boku, kiedy cierpimy. On nas rozumie. Otworzyła Biblie i przeczytała znany Psalm 23: "...Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną".

Rozmyślałem nad tym Psalmem. Wtedy właśnie, w środku nocy uświadomiłem sobie coś wspaniałego - jak ważne jest mieć kogoś bliskiego. Jakże kojąco działa myśl o tym, że ktoś jest przy nas, że nie umieramy w samotności, że miłość przetrwa wszystko i że pewnego dnia, Emmy, będziemy znów razem. Poczułem wtedy w sobie wielki spokój.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995


 

  • 1
  • 2