"Turlają dropsa", żeby się utajnić

 

Rozmowa z prof. dr. hab. ANDRZEJEM MARKOWSKIM, językoznawcą, dyrektorem Instytutu Języka Polskiego Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Rady Języka Polskiego przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk

- Kilka lat temu żalił się pan dziennikarzowi na córkę, która nadużywa angielskiego słowa „okej". Mam nadzieję, że z tego wyrośnie - powiedział pan wtedy. Wyrosła?
- Od czasu do czasu jeszcze go używa, chociaż ma już 13 lat. Pocieszam się tym, że jest to wyraz od dawna modny w polszczyźnie, bo wszedł do niej jeszcze przed II wojną światową. Przecież w przedwojennej piosence Eugeniusza Bodo słyszeliśmy: Jeśli znajdę taką żonę, że się kochać będę w niej - okej, okej, będę zawsze wiemy jej. W tej samej piosence pojawił się zresztą także inny angielski wyraz używany do dzisiaj w języku polskim. Brzmiało to tak: Nie przyczynię takiej żonie ani smutków, ani łez - O yes, O yes, będę zawsze wiemy jej jak pies.

- A jak córka radzi sobie z „cool", „wow" „yoł", „dżizis", „sorki", „trendi" itp? Dotknęła ją ta młodzieżowa zaraza?
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Jej rozmów z koleżankami nie podsłuchuję, a sam rozmawiam z nią polszczyzną ogólną. Z tego, co mi mówi, wynika jednak, że to wcale nie jest „młodzieżowa zaraza". Jej zdaniem wielu z tych wyrazów młodzi używają przede wszystkim dlatego, że są one popularne w mediach. Tam się je propaguje i stamtąd są wychwytywane przez nastolatków.

- Ale dlaczego podchwytują akurat anglicyzmy, i to w spolszczonej wersji?
- Na to akurat odpowiedź jest prosta. Angielski znają dzisiaj - w mniejszym lub większym stopniu - wszyscy młodzi ludzie. Z sobie tylko znanych powodów uważają, że będzie zabawniej, jeśli wyrażą coś w języku podobnym do angielskiego, l tak właśnie czynią - świadomie, z premedytacją, po to, żeby było inaczej, śmieszniej.

- Czasami bywa wręcz jak w kabarecie. Młodzi Polacy udowadniają wprawdzie, że angielski znają, tylko co z tego, skoro na przykład zamiast o walce Dawida z Goliatem potrafią rozprawiać o walce Dejwida z Goliatem?
- Potrafią także, mówiąc o greckiej bogini zwycięstwa Nike, nazwać ją, z angielskiego, Najke albo Najk. Mało tego. Profesor Jan Miodek opowiadał mi o pewnej maturzystce, dla której II wojna światowa zaczęła się nie na Westerplatte, tylko na Łesterplejt. O samochodzie volkswagen nie mówią inaczej niż wolkswagen, no bo przecież, jeśli na początku wyrazu jest v, to należy to v czytać po angielsku, czyli jak w. A samochód jest niemiecki i jego nazwę czyta się „folkswagen", z głoską „f" na początku.

W ogóle przekonanie jest takie - nie tylko wśród młodzieży - że jak jakieś słowo jest w obcym języku, to trzeba wymawiać je tak, jak po angielsku. Pewnie dlatego nie słyszałem dotąd Polaka, który by poprawnie wymówił na przykład francuską nazwę hipermarketu Carrefour, czyli powiedział karfur. Wszyscy mówią z angielska kerfur, i to z akcentem na pierwszej sylabie. To samo jest z najsłynniejszym włoskim winem chianti, którego nazwę należy wymawiać kjanti. W Polsce zwykle mówi się czianti... Ręce opadają.

- W młodzieżowej polszczyźnie zasady językowe i składnia nic nie znaczą. Zasób słów, jakich się w tym środowisku używa, jest tak ubożuchny, iż ma się wrażenie, że rozmawia się z półanalfabetami albo analfabetami totalnymi. Wszystko jest dla nich czadowe albo zajebiste, spoko lub super, badziewiasfe, odjechane albo fuli wypas... Czy było już kiedyś tak źle jak teraz?
- Pani uogólnia, a ja tego nie lubię. Ponieważ nie obserwuję języka młodzieżowego na co dzień, tym bardziej nie mogę potwierdzić tezy, że cała młodzież tak mówi. Mogę powiedzieć tylko tyle, że w każdym momencie historii jest jakaś grupa społeczna - także wśród młodzieży - która posługuje się tzw. kodem ograniczonym. Ta grupa zna zaledwie kilkaset słów, z których znaczna część to wulgaryzmy.

- Dzisiaj już kilkuletnie dzieci traktują słowa takie jak k... czy s... niczym przecinki w zdaniu.
- Wulgaryzmy były w polszczyźnie od zawsze i pozostaną w niej nadal. Dawniej nie używano ich jednak powszechnie publicznie, a teraz tak. l zdarza się to, niestety, coraz częściej, także, nad czym ubolewam najbardziej, dziewczętom. W młodzieżowym wydaniu to już nie są nawet przecinki w zdaniu. Wulgaryzmy, których używają, mają wyrazić ich stosunek do świata - niezadowolenie, rozczarowanie, złość, irytację, wściekłość. A im większa wściekłość, tym drastyczniejszy wulgaryzm.

- Pewna osiemnastolatka zapytana, dlaczego w mowie młodych jest tych brzydkich słów aż tyle, odpowiedziała tak: Chyba dlatego, że od zarania dziejów młodzież zawsze chciała jak najszybciej dorosnąć. A w jaki sposób to osiągnąć jak najmniejszym wysiłkiem? Paleniem papierosów, piciem alkoholu i używaniem przekleństw rzecz jasna.
- Coś w tym tłumaczeniu na pewno jest. Tak czy owak, zjawisko jest bardzo niepokojące. Nie wiem, na ile jest ono powszechne. Nie mam pojęcia, czy dotyczy tylko dzieci i młodzieży z wielkich aglomeracji, czy poraziło również młodych ze środowisk wiejskich. Jedno jest pewne: bardziej to świadczy o poziomie i kultury tych młodych ludzi niż o ich poziomie językowym.

O poziomie językowym może natomiast świadczyć inna tendencja. Obserwuję ją od kilku lat w wymowie polskich nastolatek. Dziewczyny nie wypowiadają już głosek miękkich ś, ć, ci, dzi, tylko mówią: si, ci, dzi itd. A więc na przykład: szes'c, jedenas'c-ie, miło'c', dzis'... Takie jakieś dziwaczne spieszczanie wyrazów.

- Ktoś nazwał to umizgliwym seplenieniem.
- Nazwa nie jest tu najważniejsza, ale jest to bardzo denerwujące, ponieważ nie ma żadnego uzasadnienia w polszczyźnie.

- Może to wpływ języka rosyjskiego?
- A skąd! Ani wpływ rosyjskiego, ani żadnego innego języka wschodniosłowiańskiego, bo tych języków prawie nikt dziś w Polsce nie zna.

- Więc skąd to się wzięło?
- Nie mam pojęcia. Zauważyłem tylko, że tak samo - niezupełnie dobrze po polsku - mówią dziewczyny (no bo chyba nie aktorki?!) grające w polskich serialach telewizyjnych. One też się tak pieszczą i mizdrzą, żeby pokazać, jakie są rozkoszne i słodkie. Może więc przykład idzie od tych celebrytek?... Skądkolwiek by szedł, dobrnął nawet do studentek polonistyki. Kiedy im zwracam uwagę, że tak się nie mówi, są zdumione.

- A kiedy już im pan profesor wytłumaczy, dlaczego się tak nie mówi, rumienią się przynajmniej ze wstydu?
- Dawniej jak się kobiety wstydziły, to się rumieniły. A dzisiaj jak się rumienią, to się wstydzą. Mnie studentki po prostu przepraszają, najczęściej nie bardzo chyba wiedząc za co, ponieważ w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że niektóre słowa wymawiają tak niechlujnie. Słysząc, jak mówią, staram się nad sobą panować, ponieważ wiem, że fonetyka w dużym stopniu jest niezależna od woli. Jeśli raz się nauczyłeś, to potem już nie słyszysz, jak mówisz. Czasami jednak trudno zachować spokój.

- Oficjalnie przyjęte słowa młodzi potrafią zastąpić dziesiątkami synonimów. O pieniądzach mówią: kasa, kasiora, hajs, zety, kesz, bańki. Dziewczyny nazywają fruziami, foczkami, laskami, sztukami, dupami. Witają się zawołaniami: cze, siemano, sie, alo, elo, yoł... Czy to świadczy o ich inwencji, czy raczej o językowej?
- Jedynymi wyrazami, do których się pani odwołała, a które mnie niepokoją, są te, które dotyczą nazywania dziewczyny. Poza tym, że są wulgarne, wskazują na przedmiotowe traktowanie kobiety. To bardzo źle świadczy o tych, którzy tych wszystkich fruź, toczek, dup i lasek używają. Natomiast cała reszta moim zdaniem nie budzi zastrzeżeń. Dowodzi, że młodzież jest kreatywna. Chcą się bawić językiem. Słowa, których używają, świadczą też o chęci przeciwstawienia się temu, co jest oficjalne, a w związku z tym sztampowe, i co nie pozwala wyrazić swojej osobowości.

- Anglicyzmy, synonimy, wulgaryzmy... To daje się jeszcze jakoś wytłumaczyć. Ale jak wyjaśnić, że gdy chcą kogoś spławić, mówią turlaj dropsa! Kiedy nie chcą z kimś rozmawiać, informują: czochraj bobra! Kiedy chcą powiedzieć, żeby interlokutor się nie denerwował, przesyłają mu komunikat w stylu: Nie pruj się! albo WyczilujL. Przecież to już nie ma nic wspólnego z polszczyzną.
- Ależ cały czas ma! Tyle tylko że w takich wypadkach mamy do czynienia z tendencją do utajnienia. Chodzi o to, że oni chcą mieć coś swojego. Choćby język, którego nikt poza nimi nie zrozumie.

- Bunt przeciwko „starym", dorosłym?
- Nie tylko. Także przeciwko tym, którzy nie są z naszej grupy. Mówią w taki sposób, ponieważ chcą, żeby rozumieli ich tylko ci, którzy są wtajemniczeni. Cała reszta ich nie interesuje. Chcą r przede wszystkim utrzymania spoistości swojej grupy. f

- Takie czochranie bobra albo turlanie dropsa nie wychodzi chyba polszczyźnie na dobre. Językoznawcy powinni bić na alarm.
- Od lat powtarzam: językoznawcy nie mają takiej mocy, żeby na coś pozwalać bądź nie pozwalać. Mogą tylko określić, jak jest, pokazać, co jest dobre, a jakie kierunki rozwoju może nie są najlepsze. Natomiast to, jak się język rozwija, zależy od nas wszystkich.

- Nie irytuje pana to, że język młodzieżowy stał się tak zaborczy? Posługują się już nim nawet księża. Pewien duchowny zwrócił się do wiernych z apelem: Musicie być full time z Chrystusem! Obciach, czy na naszych oczach tworzy się jakaś pokraczna norma językowa?
- To nigdy nie stanie się normą językową. Dopóki jednak będzie trwała moda na młodzieżowość, niewiele się zmieni. Dziennikarze, aktorzy, duchowni, politycy, biznesmeni, którzy chcą udawać wiecznie młodych, będą pokazywać, że są na fali, cool, trendy itd. Ale to kiedyś minie. Każda moda przecież się kończy. 

Rozmawiała: HALINA  RETKOWSKA


ŹRÓDŁO: ANGORA nr 48 (27 XI 2011)

  • /meandry-polszczyzny/380-artykuy-o-jzyku-polskim/4050-nasz-jzyk-ojczysty-jzyk-prawd-nam-powie
  • /meandry-polszczyzny/380-artykuy-o-jzyku-polskim/3919-polszczyzna-problem-jzyka