Heinrich Schliemann

HEINRICH SCHLIEMANN



Jako dziecko, Schliemann uczył się łaciny od ojca pastora, gdyż nie chodził do szkoły. Z rachunków nie był zły, ale z ortografią szło mu bardzo nieszczególnie.

Narodziny snu o Troi

Myśl, która stała się z czasem ideą przewodnią życia Schliemanna, jakąś racjonalną idee fixe, celem i ukoronowaniem jego życia, zrodziła się wcześnie, jeszcze w Ankershagen, w domu rodzinnym.

Oddajmy głos samemu Schliemannowi, który pisze o tym tak:

"Choć ojciec mój nie był filologiem ani archeologiem, namiętnie interesował się historią starożytną; często opowiadał mi z wielkim zapałem o tragicznym upadku Herkulanum i Pompei i wydawało się, że za szczęśliwego uważa człowieka, który miałby środki i czas, aby zwiedzić prowadzone tam wykopaliska. Często pełen podziwu opowiadał mi o czynach bohaterów Homera i o wydarzeniach wojny trojańskiej i zawsze znajdował we mnie gorliwego obrońcę sprawy Troi. Ze smutkiem dowiedziałem się od niego, że Troja została zniszczona tak doszczętnie, iż bez śladu znikła z powierzchni ziemi. Kiedy jednak mnie, podówczas prawie ośmioletniemu chłopcu, na gwiazdkę 1829 roku podarowano Historię powszechną dla dzieci dra Georga Ludwika Jerrera (Norymberga 1828, wydanie 4) i znalazłem w tej książce ilustrację płonącej Troi, z jej ogromnymi murami i bramą Skajską, z uciekającym Eneaszem, który niesie na plecach ojca Anchizesa i prowadzi za rękę małego Askaniosa, zawołałem z radością: "Ojcze! Omyliłeś się! Jerrer musiał widzieć Troję, gdyż inaczej nie mógłby jej tu przedstawić". "Synu - odpowiedział - to ilustracja z wyobraźni". Na moje pytanie jednak, czy starożytna Troja niegdyś rzeczywiście posiadała tak silne mury, jak przedstawiono na tamtej ilustracji, potwierdził to. "Ojcze - odparłem na to - jeśli takie mury kiedyś istniały, nie mogły ulec całkowitemu zniszczeniu, ale pozostały chyba ukryte pod warstwą kurzu i gruzu, liczącą stulecia". Na to on stwierdził, że przeciwnie, ale ja pozostałem przy swoim zdaniu; wreszcie zgodziliśmy się co do tego, że mam kiedyś odkopać Troję".

Kres dzieciństwa

Schliemann był jednym z ośmiorga dzieci. Gdy miał lat dziewięć, odumarła go matka, a ojcu zabroniono pełnienia funkcji pastora. Dzieciństwo skończyło się dlań wówczas bezapelacyjnie. Henryk opuścił dom rodzinny i wyjechał do stryja, zamieszkałego w posiadłości ziemiańskiej Kalkhorst.

Tam do gimnazjum przygotowywał go kandydat, czyli nauczyciel domowy, Andress. Na razie plan nauki nie przewidywał dlań języka greckiego, ale na gwiazdkę wysłał ojcu napisany po łacinie wielostronicowy elaborat o wojnie trojańskiej. W roku 1833 przyjęto Henryka do klasy pierwszej (tercji) gimnazjum w Neustrelitz. Schliemann chciwie pochłaniał materiał szkolny, nie opuszczały go jednak marzenia o grece. Jeden ze starszych kolegów przyrzekł mu na Wielkanoc sprzedać niedrogo teksty Homera i gramatykę grecką. Miał to być pierwszy szczebel na Olimp jego marzeń. Szczeblem tym jednak nie był. Sprawy ojca tak się pogorszyły, że nie był w stanie opłacać gimnazjum, do którego uczęszczali synowie urzędników dworskich i szlachty. Henryk musiał chodzić do tzw. szkoły realnej, o znacznie niższym poziomie nauczania.

Drugi kontakt z Grecją

Po skończeniu szkoły czternastoletni Henryk zostaje praktykantem w sklepie kolonialnym w pobliskim miasteczku. Wówczas to szczęśliwy zbieg okoliczności podsyca jego dawne marzenia. Styka się bowiem z pewnym synem pastora, który w zamian za trunek recytuje mu wiersze boskiego Homera, z których zresztą młody subiekt nic nie rozumie. Niestety w tym czasie wskutek nadmiernej pracy w sklepie rozchorował się na gruźlicę - krew puściła mu się ustami, poczuł kłucie w piersiach. Po chorobie przeniósł się do Rostocka, gdzie uczył się księgowości. Dalszym celem jego życiowej marszruty był Hamburg, ale nie mógł tam dłużej utrzymać żadnej posady - nikt nie chciał zatrudniać chorego. Brak pracy i choroba zdawały się zapowiadać ostateczny kres kariery Schliemanna, która nie zdążyła się zresztą jeszcze rozwinąć. Ale i tym razem dopomógł mu traf, co prawda nie od razu.

Holandia zamiast Wenezueli

Na razie koniec wszelkich kłopotów zdawał się być już blisko. Spotkany w Hamburgu makler okrętowy, znajomy jego matki z lat młodości, załatwił mu posadę w Wenezueli i opłacił zań podróż statkiem. Henryk ostatnie groszaki wydał na pożyteczną książkę pt. Nauka języka hiszpańskiego. Podróż miała trwać dość długo i Henryk miał nadzieję, że zanim dojedzie na miejsce, będzie już mówił płynnie po hiszpańsku. Niestety nie do Wenezueli dopłynął, ale tylko... do Holandii. Hamburski bryg Dorothea, na którym płynął Henryk, rozbił się i zatonął u wybrzeży Holandii. Schliemann - a wraz z nim ośmiu innych ludzi z tego statku - cudem uratował życie. Jednakże i tutaj szczęście dziwnie mu dopisywało - kuferek zawierający jego skromny dobytek przypłynął jak pies za swoim panem na brzeg holenderski. Henryk mógł wracać do ojczystej Meklemburgii, ale nie chciał - zbyt wiele rzeczy smutnych go tam spotkało. Postanowił zerwać z ponurą przeszłością, odciąć się od niej i wyjechać do Amsterdamu, by tam rozpocząć nowe życie.



WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967
  • /jezyk-angielski/37-poligloci/75-robert-stiller
  • /jezyk-angielski/37-poligloci/73-emil-krebs