Timothy Doner - Nastolatek z wieży Babel

 

Hiperpoligloci są obiektem zainteresowania przynajmniej od XIX wieku – boloński kardynał Giuseppe Mezzofanti znał ponoć ponad 50 języków. Od dawna toczy się także dyskusja, czy zdolności te są wrodzone czy nabyte.

Niektórzy biorą kilka lekcji hebrajskiego przed bar micwą, uczą się hiszpańskiego od swoich matek albo podłapują nieco japońskiego podczas semestru za granicą. 16-letni Timothy Doner nie należy do żadnej z tych grup.

Jesienią 2009 roku, podczas przygotowań do bar micwy zapragnął porządnie nauczyć się współczesnej hebrajszczyzny. Po uroczystości nadal spotykał się więc ze swoim nauczycielem, z czasem angażując się w coraz dłuższe dyskusje polityczne.

Czytaj dalej

Robert Stiller

ROBERT STILLER



ILE PAN ZNA JĘZYKÓW?

Najbardziej stereotypowe z pytań: "Ile pan zna języków?" Ponieważ towarzyszy mi fama poligloty, słyszę je raz po raz i pytanie to czasami wprawia mnie we frustrację. Zdarza mi się odgryźć: "To nie jest moje główne osiągnięcie! Lepiej mieć do powiedzenia coś mądrego w jednym języku, niż pieprzyć głupoty w dziesięciu". Po dobremu zaś trzeba na to pytanie odpowiedzieć pouczającym pytaniem: "Co znaczy: ile? Co znaczy: zna? Co znaczy: języków?"
Więc pierwsze z nieporozumień: ile? Najprościej byłoby na odczepnego wymienić: angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, czeski, malajski, dwa łużyckie, ukraiński, białoruski, łacina, holenderski, islandzki, szwedzki, hiszpański, jidysz, hebrajski... czy i sanskryt? i greka? i parę polinezyjskich?

Policzyć to i rzucić od niechcenia: trzydzieści.

W gruncie rzeczy języków nie da się policzyć. Liczba języków używanych na świecie bywa oceniana z grubsza na jakieś dwa tysiące, ale przez niektórych do siedmiu. Z tego więcej niż połowa na obszarach szczególnego rozdrobnienia językowego: w skromniejszej z tych kalkulacji około 700 w Indonezji z Malezją i około 400 w Indiach. Te liczby również są bardzo nieścisłe, choćby dlatego, że nikt nie liczył tych języków jednolitą metodą; żaden z liczących nie miał o większości z nich bliższego pojęcia i w ogóle nie wiadomo, czy liczono języki, czy ich dialekty, gwary lub narzecza. Niektóre z rejonów świata opracowane są drobiazgowo i metodycznie; inne nadzwyczaj pobieżnie. A co z martwymi językami? Więc i przytoczone tu liczby okazują się nader niepewne.

W odniesieniu do głównych i najbardziej znanych języków podobne wątpliwości nie maleją, tylko rosną.

Znam język niemiecki. Czy to jeden czy wiele języków?

Z reguły ma się na myśli neuhochdeutsch: nowogórnoniemiecki. W tej formie narodził się on w XVI wieku z dokonanym przez Marcina Lutra przekładem Biblii i od tego czasu, rzecz jasna, zdążył się już potężnie przeobrazić: jak polski od czasów Kochanowskiego. Ale umówmy się (z przymknięciem oka) wbrew oczywistości, że to wciąż ten sam język. A staroniemiecki? Dla władającego "niemieckim" niezrozumiały prawie jak chińszczyzna; sąsiadujący z nim starosaski podobnie; w XII wieku rozwinął się mittelhochdeutsch średniogórnoniemiecki, którego Niemiec uczy się jak obcego. Z niego wyodrębnił się około 700 lat temu jidysz, aby później obrosnąć mnóstwem zapożyczeń hebrajskich i słowiańskich. Nawet i dziś różne dialekty niemieckie bywają dla siebie wzajemnie prawie niezrozumiałe; dolnoniemiecki dialekt plattdeutsch ma własną literaturę i jest bliski nie tyle "niemieckiego", co niderlandzkiego, w którym znów bardzo podobne do siebie holenderski (w Holandii) i flamandzki (w Belgii) uchodzą za dwa odrębne języki: a przecież nikt nie powie, że skoro zna niemiecki, to umie po holendersku, lub na odwrót! Kiedy zamieszkałem w Darmstadcie i Frankfurcie, słuch mój dość długo nie chwytał połowy tego, co tamtejsi do mnie mówili: gdyż wielu z nich mówi po hesku. I już widać, że znajomość niemieckiego dość rozległa, by radzić sobie z jego wymienionymi tu dziesięcioma odmianami, to faktycznie znajomość nie jednego, lecz dziesięciu różnych języków! A moglibyśmy ich w niemieckim naliczyć dobre pół setki.

I tak samo choćby w angielskim czy francuskim.

Własnymi przykładami będę się tutaj posługiwał nie przez egocentryzm, tylko dlatego, że czytelników i rozmówców to zwykle interesuje. Na własnych zaś doświadczeniach najłatwiej przedstawiać ogólniejsze zasady i rady praktyczne.

CZY POLIGLOTA MOŻE BYĆ IDIOTĄ?

Drugie z nieporozumień: znać język. Co znaczy: znać?


Trzeba wciąż i wciąż przypominać, że istnieje PIĘĆ różnych funkcji, różnych typów znajomości języka, tak odrębnych, że prawie nie mających na siebie wpływu: (1) Mówienie. (2) Rozumienie mówionego. (3) Czytanie. (4) Pisanie. (5) Tłumaczenie.

I znowu naiwny stereotyp, który niekiedy irytuje, a niekiedy zmusza do wyjaśniania w kółko rzeczy elementarnych: "A płynnie mówi pan w ilu językach?" Zdarzało mi się odpowiadać: Ja nie mówię płynnie nawet po polsku, bo często jąkam się albo namyślam również." W milszym zaś nastroju trzeba tłumaczyć pytającemu, że umiejętność "płynnego" mówienia nie jest w ogóle ŻADNYM wskaźnikiem dobrej znajomości języka. I że z pięciu wymienionych umiejętności jest NAJŁATWIEJSZĄ.

W każdym języku mówi mniej czy bardziej "płynnie" każdy jego rodowity użytkownik. W tym również każdy idiota.

Jakże łudzące jest przeświadczenie, że kto (tak czy inaczej) mówi w danym języku, ten automatyczne rozumie! Wystarczy już stosunkowo niewielka różnica wykształcenia, środowiska, a nawet charakteru, żeby rozmówcy się faktycznie przestali rozumieć. Łatwo zaobserwować to na każdym kroku. Wtedy mówi się: "Rozmawiają jak gęś z prosięciem." Cóż to znaczy? Że niby znają te same słowa i konstrukcje gramatyczne lub ich większość, a mimo to ich związek i treść nie są odbierane. Jest to pomiędzy rodakami zjawisko niemal identyczne, jak w przypadku cudzoziemca, który niby nauczył się większości słów i odróżnia je; ale w wypowiedziach, które słyszy, nie potrafi ich skojarzyć w sensowną całość.

Tak samo z umiejętności mówienia lub rozumienia mówionego wcale nie wynika umiejętność pisania lub czytania i vice versa. Nie musi to być zaraz analfabetyzm. Poznałem w Londynie wielu tzw. Anglo-Polaków którzy zachowali po rodzicach umiejętność płynnego mówienia po polsku, nie potrafią zaś zrozumieć jednego zdania w polskiej gazecie ani sformułować go na piśmie.

Wreszcie piąta umiejętność i funkcja: tłumaczenie.

Mnóstwo niedołężnych "przekładów" (czy to dzieł specjalistycznych, czy literatury pięknej) wynikło z naiwnego przekonania, że skoro ktoś rozumie po angielsku i włada polskim, to automatycznie posiada kwalifikacje do tłumaczenia z jednego na drugi. Nic bardziej mylącego! Chodzi tu o sprawy zbliżone do informatycznego pojęcia interface: komputer zaopatrzony w dwa funkcjonujące programy stanie się martwy, gdy spróbujemy cokolwiek (choćby najprostszy drobiazg) przenieść z jednego programu na drugi, nie mając ponadto specjalnego programu do ich kontaktowania ze sobą. Ten szczególny komputer, jakim jest ludzki mózg, może zawierać w sobie (wrodzony i później rozbudowany) program w rodzaju interface i to jest mózg tłumacza. Posiada on szczególne predyspozycje. Albo nie posiada ich i wtedy mu nie pomoże nawet dobre opanowanie czterech pozostałych umiejętności.

Tak jak człowiek bez oczu, choćby najuporczywiej ćwiczył, nie nauczy się widzieć. Może w najlepszym razie rozwinąć w sobie pewne umiejętności zastępcze.

A więc odpowiedź na pytanie: "Czy znasz taki a taki język?" może być sensowna dopiero po sprecyzowaniu: o którą z tych pięciu funkcji chodzi i w jakim stopniu?

Tu nasuwa się bezlitosne stwierdzenie: żaden człowiek na świecie nie włada żadnym językiem, nawet ojczystym, w "stopniu pełnym i doskonałym. Również i ja, znając język polski jak mało kto na świecie, posiadam go w stopniu dość nierównomiernym: lepiej umiem pisać niż mówić po polsku; władam jego dialektem kresowym, ale nie śląskim; opanowałem styl i słownictwo humanistyczne, jak również stolarskie i przyrodnicze, ale mam luki w technicznym itd.

Tak i w odniesieniu do obcych języków.

Dzieciństwo spędzałem na Białorusi, toteż białoruski był moim drugim językiem naturalnym. Dziś rozumiem go tylko biernie; ale wyniesione z niego nawyki fonetyczne i melodyjne (dzięki pokrewieństwu, choć nie tożsamości z rosyjskimi) sprawiły, że ucząc się po rosyjsku już w latach dorosłych, bo studenckich, szybko zacząłem mówić w tym języku w sposób rzadko osiągalny przez Polaków; i po paru tygodniach pobytu w Rosji przestaję się w mowie odróżniać od rodowitych Rosjan. Natomiast w języku angielskim, którego porządnie nauczyłem się po trzydziestce, dopiero pełny rok pobytu w Londynie sprawiał, że zaczęto mnie (jeszcze nie zawsze) brać za rodowitego Anglika.

I tak jest do dziś: sprawność i "płynność" mówienia waha się tam i z powrotem zależnie od tego, jak dawno i jak długo byłem w Anglii czy w Ameryce, w Rosji lub w Niemczech.

Moim pierwszym językiem obcym byt niemiecki; znam go niemalże tak gruntownie i wszechstronnie jak angielski; obydwa mają od pół wieku olbrzymią przewagę (również ilościowa) w całej mojej lekturze; myślę w nich prawie tak automatycznie jak po polsku; nie tylko z obydwu tłumaczę, lecz i na nie zdarza mi się tłumaczyć (szczególnie na angielski) aż do takiego stopnia trudności włącznie jak przekłady wierszem z Leśmiana i Gałczyńskiego.

Moja znajomość rosyjskiego i naturalność posługiwania się nim choćby i w piśmie nie umywa się do tych dwóch. A jednak po rosyjsku mówię swobodniej i naturalniej.

Oto jaskrawy przykład wieloznaczności zwrotu "znać język" i co to ma wspólnego z "płynnym" mówieniem.

KILKA RAD PRAKTYCZNYCH

Jako pedant i z wykształcenia językoznawca miałem skłonność do nauki metodycznej: moja równie chwytliwa jak nietrwała pamięć pozwala mi w ciągu tygodnia przeczytać i na ogół zapamiętać gramatykę nowego języka, tabele wyjątków itd. Mogę nauczyć się paruset słów dziennie, tak iż po tygodniu, mając około tysiąca wyrazów w pamięci, potrafię już czytać normalne teksty. Potem nad książką rozwijam to, sprawdzam, uzupełniam w szczegółach; po miesiącu czy dwóch takiej (dość katorżniczej) pracy mam już dość solidne podstawy języka i zaczyna się trwający odtąd latami, właściwe nigdy się nie kończący proces jego szlifowania i rozwijania, poznawania go wszerz i w głąb.

Nie twierdzę, że każdy może zrobić to samo bez odpowiednich predyspozycji. Ale może uczyć się w podobny sposób, choćby nawet kilka razy wolniej.

Oto kilka istotnych wskazówek:

Słówka można spisywać na długich listach, byle nie po kolei: więc ani w porządku alfabetycznym, ani tematycznym. Bo musimy przyswoić sobie każdy wyraz z osobna i niezależnie od pozostałych. W im większej rozsypce i nieporządku zestawiamy je ucząc się na pamięć, tym lepiej. Po czym sprawdzając, które ze słów już opanowaliśmy, wybierajmy te, które z trudem i źle pamiętamy; układajmy z nich osobne, krótsze listy; i powtarzajmy je ze szczególną zajadłością.

Najlepiej zaś umieszczać każde słowo na osobnej karteczce, a jego polski odpowiednik na odwrocie. Takie karteczki należy wciąż tasować i przerabiać je w coraz to innej kolejności; niekiedy wyłączać w osobne grupy słowa, które trudniej nam przyswoić, i tym zbiorom karteczek poświęcać szczególnie dużo wysiłku; na odwrotną stronę zaglądać tylko w razie potrzeby; i znów mieszać je tak, aby czasami wydobywać z pamięci polski odpowiednik obcego wyrazu, a czasami na odwrót. W innych miejscach karteczki można notować co trudniejsze formy gramatyczne, zwroty, inne znaczenia itd.

Każdy zaś paradygmat (jak deklinacja, koniugacja, budowa zdania) ćwiczyć nie wciąż na tym samym przykładzie, lecz na dziesiątkach i setkach coraz to innych wyrazów.

Tylko jedną grupę wyrazów warto od razu wyodrębnić i wkuwać ją pamięciowo na zapas: to spójniki, przyimki, główne przysłówki, wszelkie formy zaimków wskazujących i osobowych. Na nich bowiem spoczywa cała konstrukcja tekstu.

I wreszcie ogólna zasada, od której w nauce języka prawie wszystko zależy: powtarzać i powtarzać aż do upadłego, w nieskończoność. Cokolwiek (słówko czy paradygmat) nie jest jeszcze całkiem zautomatyzowane, musi być powtórzone co najmniej raz albo i kilka razy dziennie. Dwa dni przerwy: i włożony wysiłek poszedł na marne, bo pamięć zaczyna się rozmywać i cofać.

W ten sposób można pozbyć się całych języków.

Ja np. nauczyłem się ongiś po jawajsku, ale gdy zorientowałem się, o ile ważniejszy jest malajski i jemu się poświęciłem, nie utrwalony jawajski całkowicie mi uszedł z pamięci. Na studiach indologicznych zaś zdobyłem podstawy sanskrytu, a nawet przełożyłem z niego i wydałem parę klasycznych utworów; ale później zarzuciłem sanskryt na szereg lat i skutek jest taki, że dziś już w praktyce nie znam tego języka.

Zwłaszcza we wstępnych stadiach nieoceniony jest bieżący kontakt z kimś dobrze znającym język; nie po to, aby kontrolował mnie w sprawach elementarnych; lecz po to, aby rozwiązywał mi na poczekaniu tzw. zagwozdki, które o własnych siłach najczęściej odgaduje się na oślep, podczas gdy czyjeś proste wyjaśnienie, od szczegółu do szczegółu, najlepiej wprowadzi w głąb języka, w jego specyficzne konstrukcje składniowe i myślowe: czyli to, co dużo ważniejsze i trudniejsze niż zwykła gramatyka i słownictwo.

W ostatniej dekadzie uczyłem się już tylko dwóch języków, dawniej zaledwie tkniętych: jidysz i hebrajskiego. Pomagali mi w nich zwłaszcza Artur Sandauer (do którego dzwoniłem dziesiątki razy po wyjaśnienie wątpliwego szczegółu w tekście hebrajskim) i Michał Friedman, który w wielu rozmowach objaśniał mi setki wątpliwości w poezjach Icyka Mangera i Mordechaja Gebirtiga, nad którymi właśnie pracowałem.

W takich sprawach żywego nauczyciela nic nie zastąpi. Bo tylko on zapewnia pełne i natychmiastowe sprzężenie zwrotne między uczącym się a naturą języka.

JĘZYKI DANE W PREZENCIE

Jeszcze kilka fałszywych stereotypów.

Im więcej się zna języków, tym łatwiej poznawać następne; ta prosta reguła wyjaśnia, dlaczego większym osiągnięciem jest opanowanie pierwszych dziesięciu niż następnych dwudziestu. Dotyczy to zwłaszcza języków bliżej spokrewnionych ze sobą.

Bo mimo wszystkich różnic między dzisiejszym niemieckim, średniowiecznym: mittelhochdeutsch, jidysz i holenderskim jest oczywiste, że dobra znajomość np. niemieckiego skutecznie toruje drogę do pozostałych i zaoszczędza trzy czwarte wysiłku przy uczeniu się następnego. Tak znaczna część ich gramatyki i słownictwa pokrywa się, że nieraz wystarczy je uzupełnić, i nawet i bez znajomości danego języka zdarza się, iż tekst może być po części zrozumiały: podobnie jak między polskim a np. rosyjskim lub czeskim. Pojawia się wówczas trudność jakby odwrotna: żeby nie wpadać w pułapki pozornego podobieństwa. Mniej istotne się okazuje, że niemieckiemu: Herz "serce" i Fenster "okno" odpowiadają w żydowskim bardzo podobne harc i fencter, niż to, jak różnią się te wyrazy; a przede wszystkim, że niemieckie znaczenia Teich "staw", schmeichheln "pochlebiać" i Vetter "kuzyn" są całkiem różne do żydowskich, gdzie tajch znaczy "rzeka", szmajchlen "uśmiechać się" i feter "wuj". W analogiczne pułapki wpadają "tłumacze" nie wiedzący, że po rosyjsku żaba to nie "żaba" tylko "ropucha" i groza nie "groza" tylko "burza" itd. Setki takich różnic w słownictwie i gramatyce powodują, że często rzekome podobieństwa więcej utrudniają, niż pomagają.

I niechże mi teraz ktoś powie: czy znam języków dwadzieścia, trzydzieści, czy może czterdzieści?
Ich liczenie traci po prostu sens.


W razie potrzeby lepiej czy gorzej, posługuję się wieloma językami, mogę też niewielkim wysiłkiem każdy z nich podciągnąć na wyższy poziom. Np. od lat nie posługiwałem się szwedzkim i leży on we mnie z pozoru martwy jak żaba w zimowym uśpieniu: aż któregoś dnia zużyję tydzień na obudzenie go z tej hibernacji, aby skończyć tłumaczenia trzech mocno już zaawansowanych książek.

Czy tak samo łatwo byłoby ze wszystkimi?

Na pewno nie. Bo większość życia spędziłem w czynnym kontakcie z językami typu analitycznego (jak angielski), aglutynacyjnego (jak malajski) lub alternacyjnego (jak hebrajski), więc mimo podeszłego wieku mój umysł zachował pełną elastyczność i łatwość uczenia się. Natomiast języki fleksyjne (jak łacina) zaniedbałem, z wyjątkiem słowiańskich, co sprawiło, że kilkadziesiąt lat temu już z trudem przyszedł mi sanskryt: i gdy zaniedbałem go, prędko wywietrzał mi prawie bez śladu.

To zwięzłe ostrzeżenie dla poliglotów in spe.

Natomiast dziwna sprawa zdarzyła mi się w Azji Środkowej, gdzie w większości odwiedzanych przeze mnie krajów (Kazachstan, Turkmenia, Kirgizja, Uzbekistan, Azerbejdżan) używa się blisko spokrewnionych ze sobą i z tureckim języków, o których nie miałem pojęcia. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że słuchając ich, zaczynam rozumieć! Potem już spędzałem długie godziny na bazarach w Ałma Acie i Baku, Taszkencie i Aszchabadzie, wsłuchując się w otaczający mnie gwar: i rzeczywiście rozumiałem coraz więcej. Jakim cudem?

Analizując to wszystko przypomniałem sobie, że w dzieciństwie, za okupacji, przeczytałem znalezioną gdzieś malutką gramatykę tureckiego: z niej przylgnęły mi do podświadomości jakieś deklinacje i koniugacje, trochę słów, które po kilkudziesięciu latach wypłynęły mi z podświadomości. Co jeszcze? Trochę wyrazów arabskich, z którymi (choć nie znam arabskiego) osłuchałem się przez zapożyczenia malajskie, a które i tam się przewijały. Następnie ciągłe, odruchowe i na ogół nieświadome, odczytywanie szyldów, tablic i wywieszek, nagłówków z miejscowych gazet. Codzienne osłuchiwanie się i kojarzenie. Wreszcie przeglądanie książek, których nie rozumiałem, ale kładąc obok nich rosyjskie przekłady sprawdzałem optycznie, gdzie cenzura sowiecka wprowadzała zmiany do ich kolejnych wydań. Było to bowiem jednym z głównych celów mej podróży po Azji Środkowej. I przy wyostrzonej uwadze najwidoczniej podświadomość bez ustanku coś rejestrowała.

Gdyż psychologia językowa i psychologia uczenia się języków kryją w sobie wciąż jeszcze wiele tajemnic.

Heinrich Schliemann

HEINRICH SCHLIEMANN



Jako dziecko, Schliemann uczył się łaciny od ojca pastora, gdyż nie chodził do szkoły. Z rachunków nie był zły, ale z ortografią szło mu bardzo nieszczególnie.

Narodziny snu o Troi

Myśl, która stała się z czasem ideą przewodnią życia Schliemanna, jakąś racjonalną idee fixe, celem i ukoronowaniem jego życia, zrodziła się wcześnie, jeszcze w Ankershagen, w domu rodzinnym.

Oddajmy głos samemu Schliemannowi, który pisze o tym tak:

"Choć ojciec mój nie był filologiem ani archeologiem, namiętnie interesował się historią starożytną; często opowiadał mi z wielkim zapałem o tragicznym upadku Herkulanum i Pompei i wydawało się, że za szczęśliwego uważa człowieka, który miałby środki i czas, aby zwiedzić prowadzone tam wykopaliska. Często pełen podziwu opowiadał mi o czynach bohaterów Homera i o wydarzeniach wojny trojańskiej i zawsze znajdował we mnie gorliwego obrońcę sprawy Troi. Ze smutkiem dowiedziałem się od niego, że Troja została zniszczona tak doszczętnie, iż bez śladu znikła z powierzchni ziemi. Kiedy jednak mnie, podówczas prawie ośmioletniemu chłopcu, na gwiazdkę 1829 roku podarowano Historię powszechną dla dzieci dra Georga Ludwika Jerrera (Norymberga 1828, wydanie 4) i znalazłem w tej książce ilustrację płonącej Troi, z jej ogromnymi murami i bramą Skajską, z uciekającym Eneaszem, który niesie na plecach ojca Anchizesa i prowadzi za rękę małego Askaniosa, zawołałem z radością: "Ojcze! Omyliłeś się! Jerrer musiał widzieć Troję, gdyż inaczej nie mógłby jej tu przedstawić". "Synu - odpowiedział - to ilustracja z wyobraźni". Na moje pytanie jednak, czy starożytna Troja niegdyś rzeczywiście posiadała tak silne mury, jak przedstawiono na tamtej ilustracji, potwierdził to. "Ojcze - odparłem na to - jeśli takie mury kiedyś istniały, nie mogły ulec całkowitemu zniszczeniu, ale pozostały chyba ukryte pod warstwą kurzu i gruzu, liczącą stulecia". Na to on stwierdził, że przeciwnie, ale ja pozostałem przy swoim zdaniu; wreszcie zgodziliśmy się co do tego, że mam kiedyś odkopać Troję".

Kres dzieciństwa

Schliemann był jednym z ośmiorga dzieci. Gdy miał lat dziewięć, odumarła go matka, a ojcu zabroniono pełnienia funkcji pastora. Dzieciństwo skończyło się dlań wówczas bezapelacyjnie. Henryk opuścił dom rodzinny i wyjechał do stryja, zamieszkałego w posiadłości ziemiańskiej Kalkhorst.

Tam do gimnazjum przygotowywał go kandydat, czyli nauczyciel domowy, Andress. Na razie plan nauki nie przewidywał dlań języka greckiego, ale na gwiazdkę wysłał ojcu napisany po łacinie wielostronicowy elaborat o wojnie trojańskiej. W roku 1833 przyjęto Henryka do klasy pierwszej (tercji) gimnazjum w Neustrelitz. Schliemann chciwie pochłaniał materiał szkolny, nie opuszczały go jednak marzenia o grece. Jeden ze starszych kolegów przyrzekł mu na Wielkanoc sprzedać niedrogo teksty Homera i gramatykę grecką. Miał to być pierwszy szczebel na Olimp jego marzeń. Szczeblem tym jednak nie był. Sprawy ojca tak się pogorszyły, że nie był w stanie opłacać gimnazjum, do którego uczęszczali synowie urzędników dworskich i szlachty. Henryk musiał chodzić do tzw. szkoły realnej, o znacznie niższym poziomie nauczania.

Drugi kontakt z Grecją

Po skończeniu szkoły czternastoletni Henryk zostaje praktykantem w sklepie kolonialnym w pobliskim miasteczku. Wówczas to szczęśliwy zbieg okoliczności podsyca jego dawne marzenia. Styka się bowiem z pewnym synem pastora, który w zamian za trunek recytuje mu wiersze boskiego Homera, z których zresztą młody subiekt nic nie rozumie. Niestety w tym czasie wskutek nadmiernej pracy w sklepie rozchorował się na gruźlicę - krew puściła mu się ustami, poczuł kłucie w piersiach. Po chorobie przeniósł się do Rostocka, gdzie uczył się księgowości. Dalszym celem jego życiowej marszruty był Hamburg, ale nie mógł tam dłużej utrzymać żadnej posady - nikt nie chciał zatrudniać chorego. Brak pracy i choroba zdawały się zapowiadać ostateczny kres kariery Schliemanna, która nie zdążyła się zresztą jeszcze rozwinąć. Ale i tym razem dopomógł mu traf, co prawda nie od razu.

Holandia zamiast Wenezueli

Na razie koniec wszelkich kłopotów zdawał się być już blisko. Spotkany w Hamburgu makler okrętowy, znajomy jego matki z lat młodości, załatwił mu posadę w Wenezueli i opłacił zań podróż statkiem. Henryk ostatnie groszaki wydał na pożyteczną książkę pt. Nauka języka hiszpańskiego. Podróż miała trwać dość długo i Henryk miał nadzieję, że zanim dojedzie na miejsce, będzie już mówił płynnie po hiszpańsku. Niestety nie do Wenezueli dopłynął, ale tylko... do Holandii. Hamburski bryg Dorothea, na którym płynął Henryk, rozbił się i zatonął u wybrzeży Holandii. Schliemann - a wraz z nim ośmiu innych ludzi z tego statku - cudem uratował życie. Jednakże i tutaj szczęście dziwnie mu dopisywało - kuferek zawierający jego skromny dobytek przypłynął jak pies za swoim panem na brzeg holenderski. Henryk mógł wracać do ojczystej Meklemburgii, ale nie chciał - zbyt wiele rzeczy smutnych go tam spotkało. Postanowił zerwać z ponurą przeszłością, odciąć się od niej i wyjechać do Amsterdamu, by tam rozpocząć nowe życie.



WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967

Emil Krebs

EMIL KREBS



Fenomenalnym poliglotą, znającym 90 języków, był EMIL KREBS. Krebs - był genialnym samoukiem. Studiował i ukończył studia prawnicze, był nieprzeciętnie uzdolniony do nauk matematycznych, ale największą jego pasją było poznawanie coraz to nowych języków i dialektów, których uczył się przeważnie nocą, gdy mrucząc, z książką w ręku, przemierzał niespokojnie swój gabinet, zapełniony księgozbiorem filologicznym, liczącym ponad trzy tysiące tomów.

Heca z formularzem

Urodził się 15 listopada 1867 roku w Świebodzicach pod Świdnicą. Ojciec jego był cieślą. Chłopiec mając 20 lat złożył maturę w gimnazjum w Świdnicy. Te suche dane nie mówią nic o jego genialnych zdolnościach do języków. Tymczasem już na ławie szkolnej młody Emil - odznaczający się niezwykłą pracowitością - opanował aż 12 języków, a wśród nich starogrecki, nowogrecki, turecki i arabski.

Po maturze zamierzał Krebs studiować teologię (protestancką), po pewnym czasie jednak poświęcił się studiom prawniczym. Gdy jako student przebywał w Lipsku, wpadło mu w ręce ogłoszenie seminarium języków orientalnych w Berlinie. Napisał tam i otrzymał w odpowiedzi m. in. formularz, w którym języki wykładane na owym seminarium wyliczone były grupami. Studiujący mieli na formularzu zaznaczyć, jakimi językami się interesują. Krebs przekreślił ów kwestionariusz, a dużymi literami na skos wypisał: "wszystkimi" i wysłał.

Po pewnym czasie nadszedł drugi identyczny kwestionariusz, ale historia się powtórzyła. Wobec tego kierownictwo seminarium zaprosiło kandydata do Berlina, przeegzaminowano go i przyjęto do seminarium, gdzie uczył się wszystkich wykładanych tam języków. Jest to jedna z typowych anegdot, jakie krążyły o nim wśród jego przyjaciół.

Do Chin!

Mając lat 25 Krebs złożył prawniczy egzamin państwowy i zaczał się ubiegać o stanowisko tłumacza w poselstwie niemieckim w Turcji. Jednakże zanim zapadła decyzja w tej sprawie, dowiedział się o wakującym stanowisku tłumacza poselstwa niemieckiego w Pekinie. Ponieważ akurat zdał z wynikiem dobrym egzamin z języka chińskiego, otrzymał to stanowisko. Oprócz języka chińskiego - jak pisał w liście - miał wówczas opanowane m. in. następujące języki: syryjski, etiopski, nowogrecki, gruziński, perski, afgański, ormiański, czyli armeński, w trzech jego formach, japoński oraz języki Indii: urdu, hindi i gudżarati.

Pracownicy ówczesnego niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z wielkim sceptycyzmem przyjęli pismo kandydata na tłumacza chińskiego. Tym większe więc było ich zaskoczenie, gdy rzekome płody wybujałej fantazji młodego człowieka okazały się prawdą.

Dwudziestosześcioletni poliglota wyruszył w roku 1893 na Daleki Wschód. Komunikacji lotniczej wówczas jeszcze nie było, a ponieważ podróż statkiem trwała długo, Krebs zabijał czas... ucząc się nowych języków, mianowicie, dalszych języków bałkańskich. Gdy stawiał stopę na egzotycznym lądzie Państwa Środka, znał już ni mniej, ni więcej, tylko 40 języków.

Ulubieniec cesarzowej

Od tej pory zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu najrozmaitsze anegdoty o Krebsie. Dotyczyły one zwykle jego niezwykłej erudycji, rozległej wiedzy filologicznej, etnograficznej, prawniczej i matematycznej.

W Pekinie Krebs pozyskał wkrótce sympatię cesarzowej, która marzyła o zespoleniu Chin Północnych z Południowymi i utrwaleniu pokoju. Korzystała w tym celu z jego doskonałej znajomości wewnętrznych stosunków chińskich. Chińczycy nazywali go walking dictionary, czyli "chodzącym słownikiem".

Czasem zdarzały się też mniejsze lub większe sensacje. Pewnego razu grupa Mongołów wystosowała do cesarzowej list, którego nikt nie był w stanie odczytać. Posłano po Krebsa, który - jak podawała w rok później szwajcarska "Gazette de Lausanne" - list Mongołów z miejsca przetłumaczył. Wiadomo zresztą, że bardzo go wówczas zajmowały właśnie teksty mongolskie i tybetańskie. Świadectwo temu dają dwie inne, też pełne egzotyki, anegdoty. Otóż raz poproszono go do pewnego szczepu mongolskiego, którego członkowie nie potrafili odczytać swych starych dokumentów. Krebs natomiast zbadał je, odczytał i przetłumaczył na język nowomongolski.

Jeszcze dziwniejsza historia przydarzyła mu się z pewnym pasterzem tybetańskim. Pasterz ów mówił dialektem, którego nie znał żaden Chińczyk, a Krebs odpowiedział mu w jego języku. Prostaczka owego fakt ten zaskoczył do tego stopnia, że zawołał: "Jakiż z ciebie cudowny człowiek! Nie rozumiesz mojego języka ani ja nie rozumiem twojego, a mimo to rozmawialiśmy kilka godzin!"

Krebs ciągle pomnażał swoją bibliotekę, zawierającą nie tylko gramatyki, słowniki, rozmówki i czytanki, ale także utwory literackie z literatur całego świata. Krebs czytywał wszystkie książki w oryginale.

"Baskowie! Bierzcie przykład z Krebsa!"

Pewnego dnia wpadła mu w ręce gazeta baskijska "Argia", która donosiła, iż w Ameryce zmarł pewien profesor znający 53 języki, a wśród nich także język baskijski. Wobec tego Krebs nauczył się w ciągu paru tygodni języka baskijskiego i napisał w tym języku list do redakcji pisma "Argia" w St. Sebastian w Hiszpanii. List był napisany tak dobrze, iż redakcja przedrukowała go z wezwaniem: "Młodzi Baskowie! Bierzcie przykład z Emila Krebsa!"

A tymczasem język baskijski jest trudny, podobno sami Baskowie twierdzą, iż nie sposób go dobrze opanować (co oczywiście nie jest prawdą).

Połowica poligloty

W roku 1913 genialny ów poliglota wstąpił w związki i małżeńskie, które zresztą dla jego połowicy nie oznaczały spacerów po dywanach z różanych płatków. Musiała się ona zdobywać na wiele miłości, dobroci i taktu wobec szalonego glottofaga, czyli pożeracza języków, jakim był Krebs. Nie okazywała zniecierpliwienia, gdy małżonek nie odzywał się do niej przez cały dzień, gdy - stale - pracował aż do trzeciej w nocy. Czasami odseparowywał się kompletnie na trzy bite tygodnie - nie zamieniając z nią w tym czasie ani słowa - i uczył się nowego języka.

Oddana mu kobieta uśmiechała się tylko pobłażliwie, wyrozumiale.

Gdy pewnego razu - było to w dzień jej urodzin - weszła do jego pokoju, trzymał w ręku prezent dla niej: tomik liryków perskich. Twarz jego była bardziej ożywiona niż zwykle. Z wesołym uśmiechem tłumaczył jej perskie poezje miłosne. Nie zauważył jednak w roztargnieniu, że deklamuje je nie po niemiecku, ale w innym języku, którego nie znała. Cóż miała uczynić biedna kobieta? Uśmiechała się z wdzięcznością. Krebs bardzo się z tego ucieszył i wcale jej nie zatrzymywał, gdy po chwili zechciała odejść.

Gościnność i fotografia

Miał też Krebs - podobnie jak większość ludzi genialnych - inne słabostki i śmiesznostki. Nie znosił na przykład fotografowania i dlatego niemiecki autor artykułu o nim (z 1962 r.) znalazł w archiwach prasowych tylko jedno jego zdjęcie. Krebs nie był też człowiekiem gościnnym. Miał w swym pokoju tylko jedno jedyne rozklekotane krzesło po to, aby pozbyć się gościa co prędzej. Nie był jednak pozbawiony poczucia humoru. Gdy podczas jakiejś bibki ktoś rzucił cytat z Goethego, Krebs zasiadł i nie wstał, póki nie przełożył tego zdania na 40 języków azjatyckich, m. in. pismem klinowym (wydano to potem w postaci książeczki).

Do robienia swoich notatek Krebs wymyślił własną, specjalną stenografię.

Dodatek za języki

W roku 1914 wybucha pierwsza wojna światowa. W roku 1917 Chiny zrywają stosunki dyplomatyczne z Niemcami -- radca poselstwa Emil Krebs wraca do ojczyzny, gdzie zatrudniono go w ośrodku informacyjnym do spraw krajów wschodnich. Wywołuje tam jednak wielki popłoch. Otóż pracownicy tej placówki otrzymywali dodatki za znajomość języków. Krebs oczywiście wystąpił o dodatek za znajomość ni mniej, ni więcej, tylko... okrągłych sześćdziesięciu języków. Zakrawało to na oszustwo, ale jednak podejrzliwi musieli cofnąć swoje podejrzenia. Okazało się, że Krebs istotnie znał tyle języków.

Gdy w tym czasie udało się radcy poselstwa, niejakiemu Schaufflerowi, odkryć tajny szyfr japoński, Krebs przetłumaczył nadesłany przezeń materiał i przekazał niemieckiemu MSZ.

Twórczy czy nie?

Krebs nie umiał dobijać się o należne mu miejsce w życiu. A może nie chciał? Może dlatego nie został językoznawcą-naukowcem i nie zaproponowano mu nigdzie katedry, że, jak mówiono, "nie był twórczy"? Może nie miał czasu na tworzenie, będąc ustawicznie nastawiony tylko na odbiór, na wchłanianie, na przyjmowanie wiedzy; tłumaczenia, którymi zajmował się z urzędu, również nie sprzyjały rozwojowi jego talentów twórczych. Jeśli wpłynęły na cokolwiek, to chyba tylko na formę, nie tykając treści.

Z tych zapewne - a może innych - względów Krebs w swej ojczyźnie był nie doceniany, albowiem "nikt nie jest prorokiem we własnym kraju". Jednakże jeszcze w roku 1919 rząd nowo powstającego państwa jugosłowiańskiego prosił Krebsa o zredagowanie traktatu państwowego.

Potem odgrodził się od świata i w domowym zaciszu połykał i przetrawiał dalsze języki.

Krebs nigdy się nie oszczędzał. Często cierpiał na tzw. przeziębienia, może częściowo dlatego, iż w ogóle nie uznawał kapelusza, a rzadko nosił płaszcz. Umarł w roku 1930 na udar mózgu.Został pochowany na cmentarzu Suedwest-Friedhof w Berlinie. Krebs uchodzi za największego geniusza językowego wszystkich czasów, choć niewielu o nim słyszało. Katalogi językowe w bibliotekach nie dają żadnych lub niewielkie wzmianki o tym skromnym Świebodziczaninie.

W wiele lat po śmierci Krebsa tak charakteryzowała go jego żona, zamieszkała wówczas samotnie nad Jeziorem Bodeńskim:

Metoda pracy

"Krebschen (czyli Raczek, gdyż Krebs znaczy "rak" - przyp. aut.) był opętany pasją do języków; uczył się niesłychanie szybko, pracował stale do 3 w nocy, trzymał zawsze książkę w ręku i chodził mrucząc dokoła stołu. Pracowitość jego nie znała granic. Ucieleśniał słowa Moltkego: "Geniusz to praca!" Krebschen potrafił wszystko wyłączyć, odsuwał wszystko, co go nie interesowało, potrafił być odstręczający i szorstki gdy zwracano się doń ze sprawami błahymi, miał jednak subtelny, zacny charakter, potrzebował na kimś się oprzeć, był do mnie bardzo przywiązany i obdarzał mnie wielką miłością i czułością...

Krebs rozwinął własną technikę nauki języków, porównywał ze sobą rodziny językowe. Studiował najpierw literaturę danego kraju, zagłębiał się w charakter narodu i w formy jego duchowego wyrazu. Zajęcie się hieroglifami skłoniło go do studiowania języków nowoegipskich i ich przemian. Od pisma klinowego przeszedł do języków Azji Mniejszej. Zamiłowanie do języków Indii zrodziło się (u niego - przyp. aut.) z sanskrytu i z języka palijskiego. Nie było na świecie języka, który; by go nie interesował".

Krebs, podobnie jak większość poliglotów - wyjąwszy tylko niektórych językoznawców - przeminął nie pozostawiwszy trwałego wkładu do skarbca wiedzy i kultury ludzkości. Realizował własne, "hobbistyczne cele", a jego społeczna użyteczność ograniczała się głównie do pracy tłumacza dyplomatycznego.


Część opracowania: WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967

Giuseppe Mezzofanti

GIUSEPPE MEZZOFANTI



GIUSEPPE MEZZOFANTI z Bolonii żył w latach 1774- 1849. Interesował się także językiem polskim i polską kulturą. Uważa się go za niebywały fenomen językowy. Niektóre źródła podają, że władał biegle 29 językami, zaś rozumiał około 60, a inne , że rozumiał 57, z których 12 posługiwał się w mowie.

Potrafił posługiwać się także dialektami. W swoim czasie postać Mezzofaniego stanowiła jedną z turystycznych atrakcji Rzymu i wiele osób przejeżdżających przez stolicę Włoch chciało go widzieć i słyszeć.

Lord Byron tak o nim powiedział: "Mezzofani jest fenomenem językowym, Briareuszem [olbrzym mitologiczny, syn Nieba i Ziemi, mający 50 głów i 100 ramion] części mowy, chodzącym poliglotą , który powinien żyć w czasach Wieży Babel, aby móc być wówczas tłumaczem; to prawdziwy cud pozbawiony zarozumiałości. Badałem jego znajomość wszystkich języków, w których znałem choćby jakieś przekleństwo lub zaklęcie i na Boga, okazało się, że nawet mój język ojczysty zna lepiej ode mnie".


WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967

Carlo Tagliavini

CARLO TAGLIAVINI



Jednym z najwybitniejszych poliglotów końca XX wieku był profesor CARLO TAGLIAVINI. W roku 1963 stał się on niezwykłą sensacją światowego kongresu językoznawców w Nowym Jorku; wszedłszy na trybunę wygłosił przemówienie powitalne w pięćdziesięciu językach. Okazało się, że władał płynnie trzydziestoma pięcioma językami, a znał ich ponad sto dwadzieścia.

Profesor Tagliavini był językoznawcą. W poczet swych członków zaliczało go prawie 60 towarzystw naukowych.

Rodzice bardzo wcześnie odkryli jego ogromną łatwość przyswajania sobie języków i pielęgnowali ten talent. Jako dwunastoletni chłopiec władał już siedmioma. Filologię studiował na uniwersytecie w Bolonii. Uzyskując tytuł doktorski dwudziestoletni Carlo znał już piętnaście języków żywych i martwych. Dwa lata później był już docentem na uniwersytecie w Rzymie i nadal rozwijał swe językowe i językoznawcze zainteresowania.

Mówił biegle wszystkimi językami europejskimi oraz wieloma ich dialektami. Poza tym znał dobrze sto innych języków i dialektów. Wykłady uniwersyteckie prowadził w dwudziestu pięciu językach.

Wg profesora, same zdolności nie wystarczają. Nauka języków wymaga mozolnej, uporczywej, systematycznej pracy. Najtrudniej nauczyć się dwóch, trzech pierwszych języków, potem nauka idzie coraz łatwiej. Profesor Tagliavini na poczatku starał się poznać charakter i ducha języka, akcent i melodię. Potem poznawał jego budowę czyli gramatykę. Wreszcie uczył się całych zwrotów i wyrażeń, uzupełniając je dodatkowymi słówkami, łącząc ze sobą w nowe zdania oraz przekształcając je. Stale wracał też do do materiału, który opanował, i dążył do tego, aby utrwalić go nie tylko w pamięci, ale także w wyobraźni.

Oczywiście i on miewał z niektórymi językami kłopoty. Wynikały one przede wszystkim z braku odpowiednich podręczników i słowników, i w ogóle odpowiednich książek. Najtrudniejsze dla niego były języki stare, jak np. turecki, japoński, armeński, hindi i staroegipski. Bardzo trudny był dla niego albański, mający sporo dialektów. Jednak profesor Tagliavini i ten język sobie przyswoił, i co więcej, uważał się nawet w tym zakresie za specjalistę.

Nauka języków stała się dla niego w pewnym momencie nałogiem. Pamięć dopisywała mu niezwykle. Rzadko zdarzało się mu przerywanie wykładu dla przypomnienia sobie jakiegoś słowa, które uleciało z pamięci.

Dla żartu profesor Tagliavini lubił czasem rozpoczynać jakieś przemówienie po francusku, potem przejść na język węgierski, następnie na jakiś zapomniany dialekt eskimoski, aby potem przeszedłszy przez rosyjski, hiszpański i hindi zakończyć w języku ojczystym, czyli włoskim. Uczył się po trzy do czterech języków rocznie.

Kolejnością poznawania poszczególnych języków kierował w jego życiu przypadek. Czasem uczył się jakiegoś języka, aby móc przeczytać określoną książkę. Języka hindi nauczył się, aby przetłumaczyć na ten język "Boską komedię" Dantego. Żmudna praca nad przekładem zajęła mu wiele miesięcy.



WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967

Mariusz Łata

MARIUSZ ŁATA



MARIUSZ ŁATA zainteresował się Japonią już w szkole podstawowej. Pociągała go także elektronika.W szkole średniej japonistyka pochłonęła go tak bardzo, że wszystko inne zostało zepchnięte na dalszy plan.

Jednak fascynacja językami nie zaczęła się od japońskiego. W klasie siódmej sam uczył się angielskiego. Nie było to trudne, gdyż materiałów do nauki tego języka było już bez liku. Po kilku miesiącach nauki spostrzegł, że są ładniejsze języki. Za taki uważa włoski. Któregoś dnia zobaczył na wystawie podręcznik do nauki języka włoskiego dla początkujących, i to jeszcze z kasetami. Kupił więc to i zaczął się uczyć.

Japońskim zainteresował się ze względu na jego trudność do nauczenia i to właśnie skłoniło go do poznania tego języka. Potem zorientował się, jakie jest pismo japońskie, które pochłonęło Mariusza bez reszty.

Jego japonistyczna pasja zaczęła się w szkole podstawowej. Bardzo lubił czytać książki o tematyce wojennej, w których znajdował różne japońskie słówka. Z początku takie, które nawiązywały do różnych nazw broni japońskiej, stopni, czy tytułów. I tak się zaczęło. Kiedyś poszedł na film japoński i tam usłyszał mowę. Bardzo mu się spodobały dźwięki tego języka, a także jego brzmienie.

W II klasie technikum chęć uczenia się tego języka stała się już potrzebą. Często budził się w nocy, bo mu się śniło, że znalazł książkę, której intensywnie szukał. Ogromną pomocą stał się dla niego, wydany w 1982 roku, słownik minimum polsko- japoński i japońsko-polski. Mimo, że słownik ten nie zawierał żadnych znaczków i nie pozwalał przez to poznać pisma.

Nauka języka stała się dla niego ucieczką od codzienności, relaksem niejako. Często otwiera sobie jedną ze swoich książek pisanych po japońsku, i chociaż nie rozumie danego tekstu, pracuje nad nim. Czyta sobie. Gdy napotyka nieznane słowo, sięga po słownik. Tak wygląda jego nauka. Nie zaczynał raczej nauki z podręcznika. Zawsze bazował na tekście, od razu szturmował trudne do zdobycia fortece. Porywał się z motyką na słońce. Zaczynał od górnego pułapu, a dopiero trudności zmuszały go do posługiwania się podręcznikiem.

Podręczniki japońskie zdobywał w różny sposób. Najpierw znajoma z Czechosłowacji przywiozła mu podręcznik do japońskiego pisany w języku czeskim. Potem zdobył dwie wspaniałe pozycje: podręcznik do nauki japońskiego dla studentów niemieckich oraz słownik samych znaków chińskich, również w języku niemieckim. Kupił też podręcznik do nauki chemii dla studentów niemieckich, także w języku japońskim, co stanowiło dla niego pomoc o tyle cenną, że znajdowało się tam pismo (trzeba przy tym wiedzieć, że Japończycy posługują się nie tylko chińskimi hieroglifami, ale również dwoma sylabiriuszami zwanymi kana, jeden to katakana, drugi - hiragana). Udało mu się też kupić japońsko-rosyjski słownik z terminologią radioelektroniczną.

Nauka japońskiego zmusiła go więc do solidniejszego wzięcia się za rosyjski Nie uczył się specjalnie czeskiego, jednak kupił i studiował rozmówki polsko-czeskie. Oczywiście niezbędny był niemiecki, no i przez cały czas angielski.

Było to, jak widać, karkołomne przedsięwzięcie, toteż wiele razy chciał to wszystko rzucić. Rzucał swój ukochany japoński z 50 razy, ale już po paru godzinach wracał do książki i na nowo brał się za tekst, który go tak zdenerwował. Przesądzał chyba o tym jego upór.

W nauce wymowy japońskiej wykorzystał pracę swojego ojca, zatrudnionego w kinie. Kiedy szedł film japoński, brał magnetofon i nagrywał dialogi. A potem - tysiące razy - rozlegały się w domu albo ryki Godzilli ( z japońskich filmów o potworach) albo inne nagrane dźwięki.

Grzegorz Pisarski

GRZEGORZ PISARSKI



O Grzegorzu usłyszałem parę lat temu, kiedy pracował jako dziennikarz Telewizji Wrocław. Miał wówczas 23 lata. I już wówczas przyznawał się do biegłej znajomości 10 języków i biernej 6. O swojej fascynacji językami obcymi opowiada, że rozpoczęła się ona, gdy miał 5 lat. Zaczął się wtedy uczyć rosyjskiego i esperanto. Rodzice kupowali mu rosyjskie książeczki do malowania i tam poznał pierwsze obce wyrazy.

Szkołę rozpoczął normalnie, w wieku siedmiu lat. Wszystko zaczynał i kończył w przewidzianym terminie. W międzyczasie rozwijał różne swoje zainteresowania. Studiując historię, jednocześnie, w ciagu roku skończył historię sztuki, a w ciągu półtora roku prawo.

Rozszerzył także języki. W szkole podstawowej poznał dalsze cztery. Kiedy miał 11 lat, wziął udział w zabawie zorganizowanej przez miejscowy MDK. Każdy jej uczestnik miał przypięty kotylion z flagą państwa, którego języka się uczył. Grzegorz wzbudził sensację, ponieważ miał przypięte flagi wszystkich języków, których tam uczono.

W dziesięciu językach porusza się bez żadnych kłopotów, przetłumaczy każdy tekst, innych dziesięć zna dosyć dobrze; z pozostałych gromadzi głównie podręczniki i słowniki, których ma z ponad 100 języków i gdy zachodzi potrzeba, zabiera się do nauki.

Kiedyś dostał niezwykle dla siebie cenną ksiażkę "Napoleon, Bałtyk, Ameryka". Były to wspomnienia dyplomatów amerykańskich akredytowanych w państwach nadbałtyckich właśnie w okresie napoleońskim. Książka została wydana tylko po litewsku. W ten sposób musiał nauczyć się litewskiego, żeby ją przetłumaczyć.

Nowego języka uczy się około dwóch miesięcy. Zaczyna od poznawania jego natury. Następnie zajmuje się gramatyką i na końcu bierze się za słówka. Wkuwanie słówek zawsze było dla niego zmorą, nieustannie stronił od tępego powtarzania wyrazów, zawsze wolał zapamiętać kontekst.

Grzegorz twierdzi, że najwięcej problemów sprawi mu język baskijski, który jest jego zdaniem najtrudniejszym z języków europejskich. Ponieważ znalazł w nim pracę na temat Napoleona, zamierza się zabrać za niego poważnie. Zgromadził już zresztą komplet podręczników do nauki tego języka.

Nie przyznaje się do znajomości języka chińskiego, aczkolwiek przy pomocy słowników rosyjsko-chińskich usiłuje tłumaczyc chińskie gazety. Przetłumaczył już małą rozprawę naukową, ale zalicza to do kategorii językowych wprawek. Powiada, że z chińskim idzie mu tak opornie z winy Napoleona, gdyż ten nigdy tam nie dotarł. Ponieważ jednak był w Egipcie, więc z pasją uczy się teraz arabskiego. Grzegorz, oczywiście.

Joseph Scaliger

JOSEPH SCALIGER



SAM UŁOŻYŁ GRAMATYKĘ

Joseph Justus Scaliger, żyjący w XVI wieku francuski językoznawca, jako jedenastoletni chłopiec rozpoczął naukę w szkole łacińskiej. W wieku 17 lat napisał w tym języku tragedię. Mając lat 19 zapragnał nauczyć się języka starogreckiego. Po kilku wykładach w paryskiej uczelni uznał, że wykłady nie spełniają jego oczekiwań i zaczął się uczyć greki samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Sam ułożył sobie gramatyke grecką i po niespełna miesiącu znał już język, a w ciągu kilku najbliższych lat przeczytał już całą literaturę grecką.

Wkrótce nauczył się samodzielnie arabskiego, syryjskiego, abisyńskiego, hebrajskiego i perskiego.

Nauka języków obych nie była dla Scaligera tylko formą wypełnienia czasu. Zasłynął jako znakomity wydawca dzieł literatur klasycznych, który poprawił nagromadzone przez wieki błędy wielu przepisywaczy. Dzięki jego pracom wiedza o łacinie z wcześniejszych epok posunęła się w znaczny sposób naprzód.



WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967

Siergiej Chalipow

SIERGIEJ CHALIPOW



Siergiej CHALIPOW, lektor petersburskiego Instytutu Pedagogicznego, włada 25 językami. Jako dziecko Chalipow zbierał znaczki pocztowe. Pragnąc przeczytać na nich napisy - zaczął uczyć się języka angielskiego. Później w szkole - niemieckiego. Interesowała go geografia. Godzinami ślęczał nad mapą, podziwiał egzotyczne nazwy. Aby je rozszyfrować trzeba było znać więcej języków obcych. Zabrał się więc do fińskiego. Kończąc szkołę średną znał już pięć języków. Oprócz wymienionych - także francuski i szwedzki.

Obecnie włada 25 językami. Rzecz jasna nie wszystkimi jednakowo biegle, ale swobodnie rozmawia w językach: francuskim, angielskim, niemieckim, duńskim,norweskim, islandzkim, holenderskim, fińskim, wegierskim, litewskim, łotewskim, włoskim.

Chalipow uważa, że każdy może opanować dziesiątki języków pod warunkiem, że starczy mu cierpliwości, pilności, chęci, woli i energii. Pewną rolę, jego zdaniem, odgrywa słuch muzyczny, ułatwiający naukę, ale nie jest to warunek konieczny.

Rzecz najważniejsza to systematyczna praca. Święta i urlopy są w nauce języków obcych niewskazane - mówi Chalipow. - Ja osobiście nie omijam żadnego nieznanego mi słówka. Zaglądam do słownika, gramatyki, systematycznie raz po raz. Najlepiej czytać lekką ksiażkę oczywiście w jezyku, którego sie uczymy i jednocześnie powtarzać gramatykę. Należy mieć na podorędziu dwa słowniki: z języka okczystego na obcy i odwrotnie, a także gazety, czasopisma, ksiażki. Niektórzy "wkuwają" słówka. Wydaje się, że ta metoda nie jest najlepsza. Słowa najpewniej utrwalają się w kontekście. Bardzo ważne jest opanowanie wymowy. Koniecznie trzeba w tym celu otoczyć się atmosferą języka, nad którym się pracuje. Trzeba "widzieć" go, słyszeć. Należy rozmawiać, bodaj ze sobą, jeżeli nie ma rozmówcy. Bardzo cenne są taśmy z nagranymi tekstami.

Andrzej Gawroński

ANDRZEJ GAWROŃSKI



Jednym z najwybitniejszych poliglotów polskich XX wieku był językoznawca ANDRZEJ GAWROŃSKI. Urodził się w roku 1885 w Genewie, był synem Franciszka Rawity Gawrońskiego, historyka, powieściopisarza i publicysty, m. in. autora licznych powieści wzorowanych na powieściach historycznych Henryka Sienkiewicza, jak Pan hetman Mazepa, Na stepach, Król i carowa.

Andrzej Gawroński studiował w Lipsku i we Lwowie. W Lipsku głównie u sanskrytologa niemieckiego E. Windischa. W roku 1912 został docentem, a w roku 1916 profesorem filologii sanskryckiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W roku 1917 został profesorem językoznawstwa indoeuropejskiego i filologii sanskryckiej na uniwersytecie we Lwowie. Od roku 1921 był Gawroński członkiem Polskiej Akademii Umiejętności.

Niezwykle wszechstronny humanista, poliglota i filolog, znawca literatur i kultur wielu narodów. Zwłaszcza jako indianista był uczonym wielkiej miary: zajmował się językoznawstwem indyjskim, historią literatury indyjskiej, historią oraz filozofią, a szczególnie literaturą sanskrycką II- V wieku. Jego prace stanowią trwały wkład w filologię indyjską i czynią zeń jednego z czołowych indianistów XX wieku. Andrzej Gawroński napisał właściwie pierwszy w Polsce podręcznik sanskrytu (wydany w roku 1932).

Gawroński nie był uczonym, jak byśmy dziś powiedzieli, gabinetowym, tj. tworzącym przy biurku, i mało wrażliwym na to, co dzieje się wokół niego. Ma on wielkie zasługi jako organizator studiów orientalistycznych w Polsce. Dzięki jego zabiegom i staraniom stworzono we Lwowie po pierwszej wojnie światowej Polski Instytut Orientalistyczny. On to właśnie współpracując z Zakładem Narodowym im. Ossolińskich założył "Bibliotekę Wschodnią", a w roku 1915 wespół z J. Grzegorzewskim "Rocznik Orientalistyczny". Z jego to również głównie inicjatywy doszło do utworzenia istniejącego i do dziś się rozwijającego Polskiego Towarzystwa Językoznawczego.

Gawroński, który odznaczał się niebywale chłonną pamięcią, a przy tym niezwykłą pracowitością, przygotowując się do pracy naukowej w dziedzinie językoznawstwa poznał dziesiątki języków. Poliglotyzm Gawrońskiego był legendarny, niestety jednak informacji naprawdę pewnych i naprawdę ścisłych z tego zakresu nie posiadamy. Mimo to rozmiary tego poliglotyzmu da się w przybliżeniu określić na podstawie biblioteki, która pozostała po znakomitym indianiście. Oczywiście posiadanie książki w danym języku nie przesądza o jego znajomości, ale w tym przypadku stanowi pewną podstawę do wniosków, gdyż w ogromnej większości książek z biblioteki Andrzeja Gawrońskiego widniały notatki, uwagi, uzupełnienia i poprawki poczynione jego ręką. Lista więc języków, które znał Gawroński, ułożona na podstawie jego biblioteki, byłaby następująca (według artykułu prof. Słuszkiewicza): wedyjski, sanskryt, palijski, szereg języków indyjskich, tzw. prakrytów (np. maharastri, magadhi, śauraseni); spośród języków nowoindyjskich: hindi, hindustani, bengalski, pendżabi, gudżarati, tamilski; awestyjski, staroperski, pehlewi, nowoperski; sogdyjski, tocharski; ormiański w trzech odmianach (staroarmeński, narzecze wschodnie, narzecze zachodnie); hetycki; jagnobski; gruziński; węgierski, fiński, turecki; arabski, hebrajski; tybetański; japoński, ajnu; ruanda; staroperuwiański, czyli kiczua; starocerkiewny, bułgarski, serbski, czeski, rosyjski, ukraiński; litewski; grecki, starogórnoniemiecki, niemiecki, holenderski, angielski, szwedzki, duński; łacina, włoski, francuski, prowansalski, rumuński, hiszpański, portugalski; starogrecki, nowogrecki; staroirlandzki, bretoński; albański. Razem czyni to "skromną" liczbę 60 języków. Tyle mówi o poliglotyzmie Gawrońskiego jego biblioteka. Wśród współczesnych mu ludzi byli jednak tacy, którzy twierdzili, iż rzeczywista liczba języków, które znał, była znacznie większa. W pośmiertnej notatce o Gawrońskim, zamieszczonej w jednym z dzienników w maju 1928 roku, czytamy: "Pytali go wielokrotnie przyjaciele i koledzy: "ile ty, Andrzeju, znasz języków?" Uchylał się skromnie od odpowiedzi mówiąc: "nie liczyłem". Kiedyś jednak przyciśnięty zbyt natarczywie, przyznał się z zawstydzeniem: mówię i piszę w czterdziestu językach, rozumiem zaś i czytam około stu. Znał więc prawie 140 języków. Znał wszystkie żyjące i martwe europejskie, nawet najdrobniejszych narodów i szczepów, znał większość azjatyckich, zarówno żywych jak i martwych. Obojętną mu było rzeczą mówić już to po fińsku, już to po bengalsku, po grecku czy w sanskrycie, znał równie dobrze wygasłe dialekty celtyckie, jak stare narzecza Indii sprzed Chrystusa".

Można by się wahać w interpretacji liczby języków podanych w zacytowanym fragmencie. Mogło tu bowiem chodzić o ogólną liczbę stu znanych języków, z których w czterdziestu Gawroński miał mówić i pisać. Jeżeli jednak zacytowane w notatce słowa Gawrońskiego są autentyczne - niestety, nie wiemy, kto jest jej autorem, gdyż została wydrukowana anonimowo - to należy je rozumieć jako: "mówię i piszę w czterdziestu językach, rozumiem zaś i piszę w dalszych stu językach", gdyż według prof. Słuszkiewicza znana była rozwaga, precyzja i ostrożność, z jaką Gawroński formułował swoje wypowiedzi.

We wspomnieniu tym - zatytułowanym "Największy geniusz polskiego językoznawstwa" - znajdujemy również dwa ciekawe anegdotyczne szczegóły, dotyczące fenomenalnej pamięci Gawrońskiego. Oto na przykład pytano Gawrońskiego, który czytywał gazety razem z ogłoszeniami, gdzie można nabyć żelazne łóżko, w odpowiedzi na co Gawroński zasypywał rozmówcę adresami; co dziwniejsze, adresy te po sprawdzeniu okazywały się najzupełniej ścisłe. Drugi epizod ma charakter filologiczny. "Kiedyś w Wenecji w kawiarni Świętego Floriana toczył się spór między kilkoma bawiącymi tam literatami polskimi na temat glossy św. Teresy, znanej z wolnego przekładu Krasińskiego. Nagle wchodzi do kawiarni Andrzej Gawroński, podówczas student jeszcze. Dyskutujący proszą go o rozstrzygnięcie sporu, gdyż "on wszystko wie", dodają żartobliwie. Gawroński w odpowiedzi recytuje całą glossę św. Teresy w oryginale, tj. w języku kastylijskim". Według profesora Słuszkiewicza, rzecz działa się raczej nie w Wenecji, a we Lwowie, mianowicie w kawiarni Schneidera, spierali się natomiast nie literaci, ale filologowie, ale ta sprawa ma dla nas znaczenie drugorzędne, gdy wymowa samego faktu jest jednoznaczna. Przy takiej pamięci nietrudno było panować nad dziesiątkami języków. Nie mamy niestety informacji, jaka była metoda pracy tego znakomitego poligloty, można tylko przypuszczać, że w głównych zarysach była identyczna ze stylem pracy innych wybitnych geniuszy językowych.

Nauka języków nie była dla Andrzeja Gawrońskiego rozrywką, swoistym hobby, choć nie ulega najmniejszej wątpliwości, że pociągała go i że sprawiała mu wiele satysfakcji i przyjemności. Jednakże była ona wyprzężona w rydwan świadomej twórczej pracy naukowej, gdyż, jak sam Gawroński pisał (cytuję za prof. E. Słuszkiewiczem), "snucie teoryj językoznawczych bez gruntownej znajomości wielu języków, czerpanej nie z indeksów i słowników, ale z żywego obcowania z ludźmi i ze wszechstronnej zażyłości z literaturą wszystkich wieków, równa się stawianiu zamków na lodzie albo domków z kart".



WITOLD PAWEŁ CIENKOWSKI: Poligloci i hieroglify; Nasza Księgarnia 1967