• Strona główna

Ja już nie wrócę (Halina Poświatowska)

 

Od dziecka zmagała się z nieuleczalną chorobą serca. Być może dlatego w dorosłym życiu kochała tak mocno, jakby każdy pocałunek miał być ostatnim.



Właśnie ona, tak wiele z nas, nauczyła mówić o miłości. Halina Poświatowska, poetka i tłumaczka, żyła zaledwie trzydzieści trzy lata. Wydała cztery tomy wierszy i jedną książkę prozą. Jej całe życie było walką o życie w sensie dosłownym.

W jej twórczości nie ma rozedrgania i egzaltacji. Poetka nie kryguje się, nie zasłania, nie udaje naiwnej. Doświadcza mocno i choć wiadomo, że zmaga się ze słabością ciała, kompensuje to siłą uczucia i intelektu. Wiersze Poświatowskiej czyta się po raz pierwszy z rumieńcem wstydu na twarzy, powodowanym tym, że oto ktoś odważył się dopuścić nas tak blisko do własnej, intymnej tajemnicy miłości.

Była nazbyt piękna...

Rodzice i przyjaciele nazywali ją "Haśką", "Hasieczką", lekko i czule. Wiele lat później Stanisław Grochowiak, opisując Poświatowską, zanotował: "Nie była ładna. Była nazbyt Piękna...".

Rzeczywiście była w niej lekkość, kruchość. Halina Poświatowska, z domu Myga, urodziła się 9 maja 1935 roku w Częstochowie. Trzy styczniowe dni 1945 roku zdecydowały o całym jej życiu, bowiem oblężenie miasta rodzina Mygów spędziła, ukrywając się w piwnicy. Zimno, wilgoć i wycieńczenie spowodowały, że dziewczynka zachorowała na anginę, która spowodowała zapalenie wsierdzia, a w konsekwencji wadę nabytą zastawki dwudzielnej serca. Schorzenie, dzisiaj leczone za pomocą stosunkowo prostej operacji, w latach 40. było uważane za nieuleczalne. Całe lata dusząca się poetka spędzała w szpitalach i sanatoriach. Nie mogła chodzić, biegać, skakać. Zakazane jej były silne wzruszenia (jak to wówczas mówiono: ekscytacje), emocje. Zabroniono jej zatem wszystkiego, czego w tym samym czasie doświadczały jej koleżanki: zwykłego życia, ruchu. W smutnych latach 40. jej życie było smutne w dwójnasób.

W 1945 roku, w którym Poświatowska zachorowała, zmarła jej młodsza, zaledwie trzyletnia, siostra Elżunia. Ten rok jest więc w życiu poetki datą graniczną. Przestała być wówczas dziewczynką z prowincjonalnego miasta, której życie powinno mieć wszelkie cechy zwyczajności. Stanisława Mygowa, matka Haliny Poświatowskiej, stała się od tej chwili przewodnikiem córki po świecie. Musiała ją nauczyć radzić sobie z chorobą, prowadzić przez świat szpitali i klinik, a jednocześnie stwarzać namiastkę normalnego życia. To ona spędzała długie godziny przy łóżku córki, czytając jej książki i opowiadając różne historie. Dziewczynka godziła się łykać gorzkie lekarstwa tylko po to, by matka nie przerywała opowieści. "Byłam wszędzie: w stepach zachodniej Ameryki, brałam udział w ekspedycjach afrykańskich, płynęłam przez wzburzony ocean" - napisze wiele lat później Poświatowska o dniach, które wypełniał jej głos matki. W ten sposób żyła w świecie obrazów, których nie widziała, i uczuć, których nie dane jej było doświadczyć. Jej bladosina cera różniła się tak bardzo od różowych twarzy koleżanek, ruchy miała powolne, oddech nierówny, urywany. Tak niewiele było w niej życia, a ona tak bardzo pragnęła się cieszyć. Jej marzeniem było nawet to, co dla innych dziewczyn było nieznośną codziennością - chodzenie do szkoły. "Haśka chodziła do szkoły tylko dwa lata, i to z ogromnymi przerwami, a tak uczyła się w łóżku" - wspominała jej matka.

To ona była najpierw nauczycielką poetki, później jej maszynistką (przepisywała wszystkie jej wiersze), pierwszym czytelnikiem, krytykiem i agentem. Dzięki matce Poświatowska mogła w ogóle debiutować. Stanisława Mygowa znała swoją córkę jak nikt. Nauczyła się zatajać przed nią nawet najgorszą prawdę. "Jej oczy kryły tajemny kod, którego każdy znak umacniał we mnie poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, nie podejrzewałam nawet, że matka potrafi kłamać oczami" - pisała poetka. Gdy ta zorientowała się, że córkę podtrzymuje przy życiu nauka, postanowiła pomagać jej ze wszystkich sił, choć sama nie była wykształcona. Gdy Poświatowska zaczęła pisać, matka nauczyła się oceniać literackie postępy córki i gdy tylko uznała, że jej utwory nadają się do druku, postanowiła zrobić wszystko, by umożliwić ich publikację. Rozpoczęła więc wędrówkę po redakcjach rodzinnej Częstochowy i doprowadziła do tego, że zimą 1956 roku w lokalnej "Gazecie Częstochowskiej" po raz pierwszy ukazał się wiersz Poświatowskiej. "Matka umiała bezbłędnie ocenić zarówno ryzyko związane z różnymi wyborami córki, jak i konsekwencje użytych wobec niej środków przymusu. Z reguły akceptowała decyzje Haliny lub po prostu godziła się z nimi, wierząc, że mimo wszystko, mimo wielu zastrzeżeń, przyniosą jej krzepiącą satysfakcję" - opisuje relacje poetki z matką biograf, Grażyna Borkowska.

Ślub, czyli... samobójstwo

Adolf Poświatowski, student Łódzkiej Szkoły Filmowej, miał dwadzieścia trzy lata i cierpiał na anginę pectoris (dławicę piersiową). Był równie chory na serce jak osiemnastoletnia wówczas Halina. Poznali się w sanatorium w Kudowie i bardzo szybko podjęli decyzję o ślubie. Jeden z lekarzy, gdy dowiedział się o zamiarze młodych, powiedział, że to samobójstwo. "Osobno może mielibyście jeszcze jakieś szansę! - krzyczał. - A tak czeka was pewna śmierć".

Młodzi wzięli ślub na przekór chorobie, rodzicom, lekarzom. Wszyscy mówili, że to uczucie nie ma racji bytu, a oni chcieli udowodnić, że miłość może się spełnić nawet wtedy, gdy jest skazana na śmierć i to w sensie dosłownym, a nie tylko metaforycznym.

Poświatowscy zamieszkali u rodziców Haliny. On malował, ona pisała wiersze, razem czytali książki. W ich małżeństwie było coś z udawania przez młodych dorosłych, a wśród ulubionych lektur: "Kubuś Puchatek", "Don Kichot", wiersze Apollinaire'a. Tak jakby słowami pisarzy usiłowali zaczarować los, plamami farby zamalować to, co nieuchronne. "W środku nocy, obudzona jego szybkim oddechem, przyciskałam ręce do jego pobladłych policzków.


Śmiertelny atak serca dosięgnął Adolfa Poświatowskiego w hotelu Europejskim w Krakowie 22 marca 1956 roku. Poświatowska była w tym czasie w sanatoritum w Rabce, gdzie obydwoje mieli spędzić Wielkanoc. Wiadomość o śmierci męża przywiozła jej matka. "Coraz mniej wierzę w niebo (wcale nie wierzę)" pisała poetka po śmierci męża. Miała dwadzieścia jeden lat, była wdową, osobą śmiertelnie chorą i przygotowywała do druku swój pierwszy tom poezji "Hymn bałwochwalczy".

Serce Poświatowskiej było tak słabe, że w Polsce nie było już dla niej ratunku. Z chorobą nie potrafili sobie poradzić lekarze z Krakowa, którzy zajmowali się nią od lat. Nawet najlepsi w Polsce kardiochirurdzy z Poznania, poproszeni o konsultację, nie zdecydowali się na operację. Jedynym ratunkiem dla poetki był zabieg za granicą.

Dwa lata trwały starania, by mogła wyjechać do USA, o co zabiegali: profesor Julian Aleksandrowicz, który opiekował się Poświatowską niemal od początku choroby, rodzice, amerykańska Polonia. Organizowanie wyjazdu było prawdziwym wyścigiem z czasem, ponieważ Poświatowską z każdym dniem miała coraz mniej sił. Ostatnią przeszkodą okazało się badanie przed wejściem na pokład transatlantyku Batory, którym miała popłynąć do Nowego Jorku, by stamtąd już samolotem polecieć do Filadelfii. Okrętowy lekarz odmówił wpuszczenia poetki na statek. Interweniującej matce powiedział wprost, że w każdej chwili może oczekiwać zawiadomienia o śmierci córki.

Ostatecznie w sierpniu 1958 roku Poświatowska odpłynęła do Stanów Zjednoczonych. Tam przyjęła ją Polonia, która uznała młodą rodaczkę za osobę wymagającą opieki i troski. Operacja była niezwykle trudna, a z powodu zastosowania w niej nowoczesnych rozwiązań medycznych, transmitowano ją na żywo w amerykańskiej telewizji. Ponieważ rokowania przed terapią nie były zbyt dobre, proces zdrowienia i rekonwalescencji był uważany niemal za cud. Poświatowską otaczało więc życzliwe zainteresowanie, obsypywano ją prezentami, odwiedzano, prowadzono pogawędki. Prawie nikt nie czytał tam jej wierszy. Nie wiedzieli, że ta młoda i wiotka dziewczyna o podkrążonych oczach pisze otwarte erotyki.

Powrót do życia

Tym większe wywołała zdumienie, gdy oświadczyła, że po udanej operacji i rehabilitacji nie chce wracać do Polski, tylko pragnie zostać i uczyć się dalej w Ameryce. Dano jej wówczas odczuć, że jest niewdzięczna i zarozumiała. Uważano, że niszczy swoje odzyskane dopiero co zdrowie. Ona tymczasem budziła się do życia. Do tej pory świat był dla niej niczym ciastko na wystawie sklepowej. Kraków znała głównie z okien taksówki, którą jeździła do kliniki. Znała sanatoria i kliniki, zmieniała kolejne szpitalne łóżka i sanatoryjne fotele, a teraz miała szansę naprawdę żyć.

Z pomocą przyjaciela rozpoczęła starania o przyjęcie jej do college'u i przyznanie stypendium. Otrzymywała odmowę za odmową, aż w końcu, gdy już niemal pogodziła się z myślą o powrocie do Polski, trzy prestiżowe uczelnie zaproponowały jej stypendium. Poświatowska wybrała Smith College, jedną z najlepszych żeńskich szkół w USA. Początkowo uczyła się słabo, jednak wkrótce, gdy tylko poznała dobrze język, została jedną z najlepszych studentek. Wkrótce zaczęły o nią zabiegać amerykańskie uniwersytety. Prestiżowy Stanford University of California proponował stypendium w wysokości dwóch i pół tysiąca dolarów.

l wtedy właśnie, gdy zaczął się spełniać jej amerykański sen, poetka zdecydowała się wracać do Polski. Tym razem oburzeni byli sami Amerykanie. Uważali, że Poświatowska zmarnuje się w Polsce, że zaprzepaści szansę, jaką od nich otrzymała. Tak naprawdę nie miał jej kto zatrzymać w Ameryce. Z Polonią już dawno nie utrzymywała kontaktu, cudzoziemskie koleżanki, z którymi zaprzyjaźniła się w college'u (jak Japonka Yasuko), też chciały wracać do swoich krajów, a w dodatku trochę jej zazdrościły stypendiów, zaś jedyny mężczyzna, z jakim związała się w Stanach, poeta Joseph Margolis, ostatecznie porzucił ją i wrócił do żony. Poświatowska miała nadzieję, że wyleczone serce będzie sprawne już zawsze i że będzie mogła żyć w Polsce tak samo swobodnie jak w USA.

Mamo, już nie wrócę...

Jesienią 1956 roku Poświatowska poznała chyba najważniejszego mężczyznę swojego życia. Jerzy Morawski był debiutującym poetą i pisarzem. Na podstawie rozmów z nim i wzajemnej korespondencji powstała "Opowieść dla przyjaciela". Był powiernikiem jej najskrytszych myśli. "Jesteś mi równie bliski jak moje własne serce", napisała w jednym z listów. Poświatowska, przyzwyczajona do opieki i admiracji, z trudem przyjmowała krytykę, tymczasem Morawski - jako jeden z niewielu ludzi - stawiał jej wysokie wymagania intelektualne i emocjonalne. To jemu mówiła o swoim życiu w Ameryce, opisywała strach przed operacją, śmierć przyjaciół z oddziału szpitalnego w Filadelfii. Ona, wówczas 23-letnia, miała świadomość, że może spotkać ją ten sam los, co Stellę czy Rosemarie, które zmarły podczas zabiegów. "Opowieść..." stała się historią odkrywania siebie, budowania własnej tożsamości. Do czasów amerykańskich życie Poświatowskiej, wypełnione chorobą, cierpieniem i śmiercią, było w gruncie rzeczy losem dość jałowym. Gdy nagle okazało się, że może już o sobie decydować, nie wahała się. Wiedziała, czego chce i ogromną radość sprawiło jej to, że może wreszcie decydować o sobie. Nienawidziła, gdy w Polsce, przed operacją, lekarze kazali jej siedzieć w fotelu i czytać książki. "Niedoczekanie - zwykła mawiać do siebie. - Hasieńko, siedź w fotelu - brr! - Hasieńko, książeczki sobie czytaj! - Niedoczekanie! -pisała.

Powrót "Batorym" do Polski był tak różny od wyjazdu... Tamta podróż dawała ledwie nadzieję, ta pewność. Poświatowska wierzyła, że będzie zdrowa. Rozpoczęła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, później została asystentką na wydziale filozofii. Mieszkała w domu literatów przy Krupniczej, a jej sąsiadką była Wisława Szymborska. Publikowała coraz więcej własnych utworów i przekładów, w tym Margolisa, swojej dawnej miłości,

l gdy wszystko wydawało się wreszcie dobre i spokojne, poczuła znajome ukłucie pod lewą łopatką. Potem kolejne. Znowu było jej zimno i duszno. Wróciły szpitalne łóżka i sanatoria. To wszystko, przed czym uciekała, znowu miało ją w garści. W dodatku Jerzy Morawski nie zgadzał się, by opublikowała zbiór jego listów, który był już przygotowany do druku. "Ta dziewczyna stanęła po stronie struktur niweczących tę miłość. Była coraz bardziej daleka, daleka - jak zatopiona katedra" - tak wiele lat później pisarz usprawiedliwiał powody odmowy. Jeszcze zdążyła pojechać do Jugosławii i do Paryża. A potem było to samo co zwykle. Matka siedząca przy łóżku i "kłamiąca oczami", lekarze, pielęgniarki i wszechwładna śmierć. Trzy miesiące spędziła w krakowskiej klinice, czekając na operację. Niedługo przed śmiercią, powiedziała do matki: "Ja już nie wrócę". Chyba czuła, że jej czas dobiega końca, bo już nie walczyła, poddawała się... Zmarła 11 października po nieudanej operacji.

 

ANNA GRUŻEWSKA

 

PANI Nr 5
Angora Nr 21 - stamtąd śródtytuły;


 

  • /biblioteka/51-ludzie/156-lucjan
  • /biblioteka/51-ludzie/154-kupuj-los-i-czekam