Cóż warta była ta przyjaźń?

 

Bez pytania się wkradła, po prostu zwyczajnie się zaczęła. Kiedy dwoje ludzi ma potrzebę zwierzenia się drugiej osobie ze swoich kłopotów i rozterek życiowych, to szuka drugiej takiej osoby.To jest trochę jak dwa magnesy, taki plus i minus. Zaczyna się od zwyczajnych słów pocieszenia, sztuki słuchania drugiej osoby, wtedy już wiemy że jesteśmy komuś potrzebni. Jest tyle spraw do omówienia, tyle problemów do rozwiązania, że czujemy się za siebie odpowiedzialni.

I tak było z moją przyjaźnią. Miałam w sobie tyle ciepła, tyle potrzeby dawania, że nie musiałam długo czekać na człowieka, który to wykorzysta. Bo, niestety, ja i moja przyjaźń zostały narażone na wiele przykrych incydentów, próby sił, sama nie wiem czego jeszcze. Ale ja uparcie trwałam w przekonaniu, że mam przyjaciela i że jemu właśnie muszę pomóc!!

Czytaj dalej

Miłość wirtualna a śmierć prawdziwa

 



 


Arkadiusz B.,30-letni student z Warszawy, nałogowo podrywał kobiety w internecie. Nie szczędził im ciepłych słów i komplementów. Jedną z wirtualnych randkowiczek poznaną na serwisie Sympatia.pl w ciągu kilku miesięcy rozkochał w sobie do szaleństwa. Pomogły mejle i Gadu-Gadu.

Uczucie zgasło, gdy tylko dostał od niej ok. 70 tys. zł. Dziewczyna zniknęła. Ciała do dziś nie znaleziono. Prokuratura uważa, że student ją zabił. Tak brzmi akt oskarżenia, który trafił do sądu.

Było lato 2005 r. Ona miała wówczas 31 lat. Atrakcyjna, wysoka, zielone oczy, zaradna, mocno stąpająca po ziemi. Pochodziła z miasta pod Łodzią. W stolicy pracowała w firmie z branży deweloperskiej. Miała swoje mieszkanie pod Warszawą. Załogowała się na Sympatię. Trafiła na "Attilę".

"Jestem z Warszawy, studiuję prawo, jestem wspólnikiem w firmie informatycznej, trenuję kick- boxing i uczę tego sportu dzieci na AWF-ie, romantyk" - reklamował się student. Korespondował aż ze 150 użytkownikami Sympatii. Podkręcał emocje, pisząc, że jego dziadek jest znanym reżyserem (zbieżność nazwisk była przypadkowa), a rodzice są świetnie sytuowani. Mieszkająwe Włoszech. Podobnie jak siostra, za którą tęskni, gdy siedzi sam w swoim domu z ogródkiem.

Dziewczyna szybko mu zaufała. Dała mu telefon komórkowy i adres mejlowy. Korespondencja pęczniała od ciepłych słów. We wrześniu spotkali się po raz pierwszy w realu, w parku. Wyznali sobie miłość.

Ona planowała już na grudzień ślub. Oglądała suknie. Opowiadała znajomym, że znalazła swoje szczęście, że żyje jak w bajce, że to jej wymarzony i normalny mężczyzna.

Arkadiusz posyłał jej kwiaty do pracy. Pisał, że tęskni. Rozbudzał niepokój. Wysłał jej zdjęcie atrakcyjnej blondynki, pisząc, że to była dziewczyna (w rzeczywistości kochanka). Student mówił o kupnie wspólnego mieszkania. Brakowało mu pieniędzy, dlatego chciał zarobić na sprowadzeniu części z zagranicy. Pisał, że pomoże mu była dziewczyna. Kłamał, ale wiedział, że obudzi wniej zazdrość. Nie pomylił się. Pożyczyła dla niego w banku i u znajomych ok. 70 tys. zł. Wieczorem 10 listopada pojechała do niego na kolację, do specjalnie wynajętego mieszkania. Od tamtej pory już nikt jej nie widział.

Zaniepokojona rodzina zawiadomiła policję (nie zdążyli poznać studenta, bo wzbraniał się przed tym). Policjanci, gdy przyszli zatrzymać podejrzanego w mieszkaniu na Żoliborzu, byli zdumieni. Arkadiusz mieszkał z matką. W jego pokoju panował totalny bałagan. Spał na posłaniu na podłodze. Bez stałej pracy, student prywatnej uczelni, był na utrzymaniu matki. Od lat zalegali z opłatami, które dziwnym zbiegiem okoliczności spłacili po "kolacji". Kupili też nowy samochód.

Prokuratura ma zeznania świadków i poszlaki: billingi, mejle, wydruki z kont, ślady krwi w wynajętym mieszkaniu. Czy zabił i po kawałku wyniósł ciało w starym regale, jak stwierdzili wynajęci przez rodzinę jasnowidze? Student nie przyznaje się, a ciała nie ma. Jego obrońca sugeruje, że być może dziewczyna po prostu zaginęła.



Psycholog: Nie chodź sam na spotkania z partnerem poznanym w internecie

* Mieczysław Jaskólski z Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie.

Trudno doradzać dorosłym, jak mają postępować na serwisach randkowych czy komunikatorach Gadu-Gadu. Każdy powinien sam wyznaczać granice swojej prywatności. Jedni są ufni i bardziej podatni na czyjeś wpływy. Szukają w internecie spełnienia swoich ukrytych marzeń i miłości. Takie osoby łatwo jest zmanipulować, kreując się na kogoś bliskiego tym wyobrażeniom.

Mniej ufne osoby są bardziej ostrożne. Nie podają telefonów komórkowych, nie dzielą się opisami swojego życia prywatnego. Najlepiej jest jednak dać sobie czas na rozwój wirtualnego związku i spokojnie poznawać partnera. Oczywiście wcześniej czy później musi dojść do spotkania w realu. Dobrze jest się umówić w miejscu publicznym. A potem, jak to już w normalnym życiu, poznawać i sprawdzać internetowego partnera.




POLSKA GŁOS WIELKOPOLSKI
23 listopada 2007


Romantyzm w sieci

 

Kobiety szukają leku na monotonię w ramionach obcych z Internetu

 

Dziennikarz "Daily Maił" Tom Michelson chciał na własnej skórze przekonać się, czego szukają kobiety umawiające się na randki w ciemno przez internet. Zapłacił 119 funtów i zarejestrował się w portalu zrzeszającym ludzi pozostających w związkach małżeńskich, jednak znudzonych i rozczarowanych swoim dotychczasowym życiem.

Wydawać by się mogło, że jest to portal przeznaczony dla garstki dewiantów i ludzi pozbawionych moralności, jednak zapisało się tam już ponad 100 tys. członków w całej Wielkiej Brytanii. Wśród nich są osoby z klasy średniej, często wychowujące małe dzieci. Wszyscy szukają okazji, by oszukać swoją drugą połowę. Tom przedstawił siebie jako dowcipnego, czarującego przystojniaka lubiącego zwierzęta. Zamieścił także swoje zdjęcie, które dostępne jest jednak dopiero po podaniu hasła osobie zainteresowanej. W ten sposób użytkownicy zabezpieczają się przed sytuacją, w której małżonek mógłby natknąć się na ich zdjęcie na takim portalu. Żeby uwiarygodnić swój eksperyment, opisał również swoje wymyślone małżeństwo, któremu nieobce są problemy związane z brakiem czasu.

Tuż po zarejestrowaniu, na ekranie pojawia się napis ostrzegawczy, że "romans nie zawsze wywiera dobry wpływ na małżeństwo". Cóż za wspaniały przykład wyrozumiałości. Można zastanowić się, czy ktokolwiek to w ogóle przeczytał i rzeczywiście zastanowił się nad sensem swojego działania.

Tom bardzo szybko zaczął dostawać e-maile od kobiet zainteresowanych jego ofertą. W ciągu tygodnia dostał prawie 100 odpowiedzi i propozycji. Niektóre kobiety zachowywały się zupełnie jednoznacznie, zapraszając na seks, inne na początek proponowały randkę. - Chcę mężczyzny z ciekawą osobowością i wyglądem, który zaprze mi dech w piersiach - napisała do Toma 37-letnia azjatycka piękność. Taki przekaz informuje, że kobieta pragnie związku bez zobowiązań, w którym chodzi tylko o seks. Zwłaszcza że jest mężatką. Co ciekawe, nie ma dla niej żadnego znaczenia fakt, że Tom również może być po ślubie.

Jedna z kobiet przysłała nawet szczegółowy plan dnia, który mieli spędzić razem - łącznie z wizytą w galerii sztuki, spacerem po parku i spędzeniem "paru godzin pod kołdrą".

Po kilku podobnych propozycjach nastawionych głównie na seks, Tom był zniechęcony. Jednak żeby odkryć, co naprawdę kieruje tymi kobietami, musiał podjąć decyzję o opuszczeniu bezpiecznego wirtualnego świata i spotkaniu się z którąś z nich na żywo. Spotkał się więc z 41-letnią matką dwójki dzieci, która tęskni za "miłością i flirtem". Umówili się w kawiarni, kobieta okazała się blondynką ze szminką na zębach. Podczas spotkania atmosfera była bardzo napięta, Tom zdał sobie wtedy sprawę, że umawianie się z obcą osobą jest po prostu dziwne.

Porozmawiali trochę o swoich kłopotach w małżeństwie, kobieta przyznała, że została z mężem tylko ze względu na bezpieczeństwo dzieci. Mimo że nie było między nimi żadnej chemii, kobieta wciąż próbowała uwieść Toma, zachowując się "zachęcająco". Na koniec życzyła mu powodzenia w szukaniu kochanki, bo przecież po to właśnie istnieje portal, na którym się spotkali. Później przysłała jeszcze kilka SMS-ów, sugerując, że chciałaby się spotkać ponownie. Jednak dla Toma znajomość musiała się skończyć - było mu żal jej męża, z pewnością nieświadomego, że matka jego dzieci spędza czas na rozmowach (i nie tylko) z obcymi mężczyznami.

Jane, kolejna kobieta, z którą umówił się Tom, była bardziej otwarta. Blondynka, wyluzowana i szczupła, już w e-mailu pisała o swoim trwającym 10 lat małżeństwie i małych dzieciach. Twierdziła, że w jej życie wdała się nuda, a ona ma zamiar wziąć je w swoje ręce i dodać trochę pikanterii. Spotkali się w restauracji w Londynie. Podczas rozmowy kobieta przyznała, że ma już romans z przyjacielem rodziny, ale wciąż czuje niedosyt przygód. Rozmowa szła bardzo gładko, było widać, że jest pewna siebie, a ślad na palcu po obrączce niewiele dla niej znaczy. To ciekawe, że większość z tych kobiet nie jest zainteresowana sytuacją rodzinną ewentualnego partnera z internetu. Całkowicie ignorują istnienie żony - nie przejmują się, że współuczestniczą w zdradzie. Gdzie podziała się kobieca lojalność wobec innych przedstawicielek tej samej płci?

Kobiety spotykane na tym portalu były samotne, znudzone i niezadowolone ze swojego życia. Widziały siebie jako uwięzione w domowych obowiązkach, monotonii gotowania, sprzątania, robienia kariery i wychowywania dzieci. Oczywiście, nie ma nic złego w tym, by wziąć życie w swoje ręce i przerwać wywołujący depresję cykl. Szokujące było jednak to, że większość z tych kobiet z zimną kalkulacją i premedytacją planowała sekretne spotkania z żonatym mężczyzną, udając, że mogą one wyleczyć problemy panujące w ich rodzinie. Podczas spotkania, większość z nich zachowywała się jakby była od razu gotowa iść do łóżka na pierwszej randce, stawiając na szali swoje dotychczasowe życie rodzinne. (...) (ak)


TOM MICHELSON



Daily Mail, 2007 18.10.2007;
ANGORA-PERYSKOP nr 43

Strach podnieść słuchawkę

 

Krótki telefon i ... rachunek na 10 tysięcy dolarów




 

Przyjeżdża do Ciebie kurier i oświadcza, że ma dla Ciebie paczkę za zaliczeniem. Koszt około 500 zł. Na paczce jest Twoje imię, nazwisko i poprawnie napisany adres. Nadawcą jest firma "X", której nie znasz i w której nic nigdy nie zamawiałeś.

Kurier oświadcza, że nic mu na ten temat nie wiadomo - jego zadaniem jest tylko dostarczenie paczki i odebranie pieniędzy, ale skoro są wątpliwości - to można je wyjaśnić od ręki telefonicznie. Kurier pyta, czy w takim razie może zadzwonić od Ciebie do firmy i szybko się wszystko wyjaśni... 99% ludzi, nie podejrzewając podstępu, wpuszcza kuriera do domu i wskazuje mu, gdzie jest telefon, albowiem chce jak najszybciej sprawę wyjaśnić...

Kurier wykonuje KRÓTKI TELEFON (1 min) i niby sprawdza w firmie, czy nie zaszła pomyłka - po czym informuje Cię, że faktycznie jest to pomyłka, przeprasza grzecznie i wychodzi! (bajki o pomyłkach są różne w zależności od oceny reakcji wrabianego...). Po miesiącu przychodzi rachunek telefoniczny... około 10.000 dolarów w przeliczeniu na złotówki.

Dlaczego? Ponieważ ten jeden "niewinny krótki telefonik" obleciał w międzyczasie cały świat przez przekierowania komercyjne (Seszele, wyspy Bali, Kajmany i wiele innych - wszystko automatycznie), aby w końcu trafić na sex linię w Ausralii.

Jak to możliwe?! - zadasz samemu sobie pytanie. Przecież patrzyłeś kurierowi na ręce i było widać, że wykręca numer telefonu stacjonarnego... Tak, to prawda - kurier wykręcił numer telefonu stacjonarnego, który jest zainstalowany gdzieś w jakimś wynajętym (po cichu) mieszkaniu (na dodatek, na lewe papiery) - i w tym właśnie mieszkaniu stoi sobie małe, niepozorne urządzenie, które natychmiast dokonuje przekierowań, jak się tylko do niego dodzwonisz. Podoba Ci się?

Czy masz szansę na reklamacje w TPSA?

Nie - ponieważ połączenie wyszło z Twojego numeru telefonu, a co za tym idzie - za Twoją zgodą - więc nawet w sądzie przegrasz...

Numer "na Tepsę"

Dzwoni do Ciebie człowiek i podaje się za pracownika Telekomunikacji Polskiej SA. Informuje Cię o tym, że właśnie wymieniono: skrzynkę kablową, rozdzielczą lub cokolwiek innego. W związku z powyższym monterzy TPSA testują połączenia i proszą o potwierdzanie ich poprawnego funkcjonowania poprzez naciśnięcie klawiszy: 9,9#, 09,09#, 90, 90#

Nie naciskaj! Niczego nie potwierdzaj!

Jeżeli to zrobisz - jesteś przekiekierowany na sex linię (NA TWÓJ koszt oczywiście) do Wielkiej Brytanii przez pół świata na Pacyfiku (Wyspa Niua w tym procederze króluje!!) i nawet jeżeli natychmiast rzucisz słuchawkę na widełki - NIC Cl TO NIE DA!!! - połączenie nie skończy się przed upływem 5 min. Podoba Ci się? Koszt - około 1500 zł.

Jeżeli ktokolwiek do Ciebie zadzwoni i powie, że coś wygrałeś - rzuć natychmiast słuchawkę i niczego nie naciskaj! Żadnych cyfr, gwiazdek lub krzyżyków. Jeżeli zadzwoni do Ciebie ktoś, kogo nie znasz - nieważne czy będzie to firma, czy osoba prywatna i poprosi Cię o oddzwonienie w dowolnym czasie... NIE RÓB TEGO! - nie znasz osobiście - nie oddzwaniasz - bo może Cię to kosztować 320 zł za samo połączenie!

Pamiętaj, że oszuści bardzo często podszywają się pod różnego typu instytucje lub wydziały spółdzielni mieszkaniowych. Jak administracja lub inna instytucja będzie miała do Ciebie sprawę - to wyśle Ci pismo!

Numer "na policjanta"

będzie w następnym odcinku. A teraz: Jak się bronić?

1. Myśleć i nic na "uraa". Niczego nie naciskać i niczego nie potwierdzać.

2. Zadzwonić do swojego operatora np. TP SA (9393) i zażądać zablokowania wszystkich numerów komercyjnych: 0-700..., 0-300..., 0-400..., jak i możliwości przekierowania na nie.

3. Zablokować wszystkie numery: międzymiastowe, międzynarodowe i komórkowe. Każdy operator ma obowiązek udostępnić Ci kod aktywujący takie połączenia i drugi kod - dezaktywujący takie połączenia. Nie ma innego wyjścia! Dostaniesz od operatora dwa osobiste hasła i nikomu ich nie pokazuj. Pamiętaj! Zapisz datę i godzinę połączenia się z operatorem w celu zablokowania powyższych numerów. Zapisz imię i nazwisko osoby przyjmującej zgłoszenie. Zapisz numer zgłoszenia. Potem żądaj od operatora pisemnego potwierdzenia faktu, że zgłaszane przez Ciebie zadania zostały zrealizowane. Jak to będziesz miał na piśmie, to - jakby co - wygrasz w każdym sądzie.

Witam Wszystkich! To jest wiadomość, którą przekazał pracownik działu reklamacji w TPsie!

"Jeśli zadzwoni jakiś gość, że wygrałeś coś w konkursie (przeważnie ekskluzywną wycieczkę) i w dodatku poprosi o naciśnięcie klawisza 9, żeby potwierdzić wiadomość, i jeśli to zrobisz, to jesteś załatwiony na cacy. Łączność z tą linią kosztuje 20 funtów za minutę, ponieważ rozmowa przekierowana jest przez Kajmany do sex linii w Anglii.

Nawet jak natychmiast rzucisz słuchawkę na widły, to dużo nie da, bo rozłączy Cię za 5 minut. Ale jeśli dasz zrobić się w balona i dasz im swoje dane, to możesz już strzelić sobie w łeb, bo po następnych dwóch minutach dostaniesz potwierdzenie, że oczywiście nic nie wygrałeś. Koszt takiej rozmowy to około 260 funtów.

Jedyne, co można zrobić, to - natychmiast po odebraniu takiej rozmowy - rozłączyć się. I to jak na szybciej.

Jeszcze jedno. Może zadzwoni ktoś podający się za technika TP SA i poprosić o potwierdzenie numeru telefonu poprzez naciśnięcie klawisza 9. Efekt jak powyżej.

Problem dotyczy też komórkowców. Nigdy nie należy naciskać 9 lub 9,0,#, lub 0,9,# w tych kombinacjach. Przeważnie numer dzwoniący to: 07090203840. Numer może się różnić ostatnimi 4 cyframi. Pojawia się na początku jako nieodebrane. Nie oddzwaniać na ten numer, bo połączenie kosztuje 320 zł/min - sex linia w Australii.

Ponieważ w Anglii ten proceder jest już nielegalny, to farmazony tego typu przeniosły się do Polski. Tak więc nie gadać z kimś, kto wciska Ci kit, że coś wygrałeś".

Proszę o rozpowszechnienie tej informacji wśród swoich znajomych!




Żródło: Internet

Tulipan, czyli zezowate szczęście

 

Grasuje w Bydgoszczy, Toruniu i Ciechocinku. Ma 31 lat. Raz przedstawia się jako Piotr Potulicki, innym razem Norbert Malicki



 

Beata: - Facet wygląda jak ropucha: krępy, zezowaty, czarna "czwórka" w uzębieniu, zakola na głowie. Fuj! - oceniasz: I wystarczy, że go pocałujesz, a zamienia się w księcia z bajki. Dzięki Boże, że mi taki cud zesłałeś - mamroczesz w zauroczeniu. Ola: Cała moja rodzina za nim szalała. Babcia była w nim zakochana, ojciec szczęśliwy; że trafił mi się taki narzeczony.

Beata i Ola: Wiemy, że jest jeszcze Monika. Moniko, odezwij się! Będzie nam raźniej pójść grupą do prokuratora. Może nas nie wyśmieje.

Jest kawalerem bądź rozwiedzionym. Bywa rehabilitantem z Austrii, informatykiem z Hamburga, komandosem z "Gromu", człowiekiem ze służb specjalnych. Interesy załatwia przez telefon, posługując się niemieckim, angielskim i japońskim. Gustuje w bogatych trzydziestolatkach po przejściach. Ambitnych i subtelnych. Takich, które nie szperają mężczyznom po kieszeniach, nie sprawdzają paszportu. Ukoi ich złamane serca, rozkocha. Będzie działał na emocje. Opowie o ciężko chorej matce lub będzie ją żegnał na cmentarzu (nagły wypadek). Będzie pożyczał od ciebie drobne sumy i dawał prezenty.

Rehabilitacja

Możesz je zwrócić jego żonie. Beata i Ola już to zrobiły. Posłuchajcie ich historii, opowiedzianej z dystansu. - My jesteśmy silne - mówią - jakoś to przeżyłyśmy. Ale ta następna oszukana może być słabszej konstrukcji. Nie wytrzyma, weźmie za dużo tabletek.., Chcemy ostrzec potencjalne ofiary. Żona twierdzi, że przynajmniej raz w roku pojawia się u niej kolejna oszukana kobieta.

Beata - śliczna 30-letnia blondynka. Prowadzi własną agencję nieruchomości. W styczniu w jej firmie pojawił się Piotr Potulicki. Szukał mieszkania dla siostry.

- Nawet wybrał jedną z ofert - wspomina. - Czekał na akceptację siostry, ale ta się nie pojawiała. Przy okazji dużo rozmawialiśmy. Mówił, że mieszka w Innsbrucku, wykłada w uczelni medycznej w Wiedniu.

Ot, zwykła rozmowa. W niej zaś pojawiały się, co jakiś czas, mimowolne informacje o jego majątku, m.in. willi rehabilitacyjnej w Ciechocinku, którą zawiaduje matka. I sygnał, że jest do wzięcia: "dwa lata temu w wypadku zginęła moja dziewczyna". Kilka dni później sympatyczny rehabilitant pojawił się ponownie. Przyjechał z Austrii.

- Zbili mi szybę w samochodzie - twierdził. - Musiałem swoją alfę zostawić.

Potem przychodził codziennie, przysyłał SMS-y.

- Nie jakieś miłosne - wyjaśnia. - Po prostu miłe: że lubi ze mną rozmawiać, że chętnie spędza czas w moim towarzystwie. Bywało, że tylko zostawiał różę. Pod koniec stycznia zatelefonował, przepraszając, że nie zrobił tego poprzedniego wieczora. Siostra i matka miały wypadek.

Nic się nie stało, tylko samochód ucierpiał. Ale już dwa dni później przysłał mi SMS, że matka wskutek tego wypadku zmarła. Wtedy nie zwracałam jeszcze uwagi na jego słowne niekonsekwencje.

Telenował do niej, informując o fatalnej kondycji siostry, która wini się za spowodowanie wypadku. Trzymał słuchawkę jedną ręką, a drugą przetrząsał szuflady poszukując cennej broszki. Chciał ją włożyć matce do trumny. Pytał się, jak odświeżyć garnitur. Telefonował nawet z cmentarza w Kruszwicy, gdzie odbywał się pogrzeb. Dzwonił tuż przed stypą, wydając od czasu do czasu dyspozycje firmie cateringowej.

- Tak przeżywałam te jego emocjonalne reakcje - wspomina Beata - że sama miałam nazajutrz stłuczkę. A on bazował na mojej wrażliwości. Dowodził, że po śmierci matki bardzo potrzebuje towarzystwa. Przyzwyczajał mnie, że jest. Potem przyszło zauroczenie, które ja uznałam za miłość. Taką, która tylko raz w życiu się zdarza.

Miłość zaślepia

Czasem wyjeżdżał do Poznania. Tłumaczył jej, że jego austriacka uczelnia ma podpisaną umowę z poznańską i on tu wykłada. Rzucał nazwiskami znanych bydgoskich lekarzy, m.in. prof. Talara. Wierzyła, niczego nie sprawdzała. A on umacniał jej uczucie drobnymi prezentami. Sztuczna biżuteria, bombonierka, książka. Jeszcze nie wiedziała, że kradzione żonie. Nic o nim nie wiedziała. Pierwszy sygnał przyszedł pod koniec lutego. Powiedział jej koleżankom, że mieszka w Wiedniu, jej mówił, że w Innsbrucku. Wypoczywała wtedy w górach. Zateletonowała prosząc o wyjaśnienia. Oburzył się. - Jak przyjedziesz, pokażę ci paszport - powiedział.

Nie pokazał, znokautował ją prezentami. - Przywiozłem ci z Austrii kubki z logo twojej firmy - pokazał kilka - zamówiłem kilkadziesiąt. Była wzruszona, teraz wie, że taki napis robi się za grosze w Polsce. Coraz szerzej otwierały się jej oczy. Gdzieś wyjeżdżał i wyłączał telefon, nie pojawiał się na spotkaniach. - Byłem komandosem w "Gromie" - tłumaczył swoje zniknięcia. - Nie do końca z tym skończyłem. Zaufaj mi - prosił.

Jak grom z nieba

Pokazywał jej ranę na brzuchu. Tłumaczył, że to od pchnięcia nożem. Dziś wie, że to od operacyjnego skalpela.

Pierwszy raz sprawdziła jego prawdomówność, kiedy wymigał się jej od pokazania jej jednego ze swoich mieszkań tłumacząc, że musi wyjechać nagle do Wiednia. Autobusem o 11.15. Taki z Bydgoszczy nie wyjeżdżał. Potem sprawdziła, czy był pogrzeb matki Piotra w Kruszwicy. - Ksiądz powiedział, że w tym dniu pogrzebu nie było, a osoby o takim nazwisku nikt tu nie zna. To był dla mnie szok. Kim jest ten człowiek? Przypomniałam sobie, że mamy wspólnego kolegę - lekarza, on naprowadził mnie na ślad.

Najpierw Beata trafiła do matki Piotra w P. Żywej i niezbyt zszokowanej tym, co usłyszała. Potem do jego żony - lekarki. - Co roku mam taki telefon od jakiejś oszukanej kobiety. Pani też zapewne chce, by zwrócić pieniadze? - usłyszała na przywitanie. Pieniędzy od żony nie chciała, choć trochę gotówki straciła. - Wymieniłyśmy za to prezenty. Oddałam biżuterię, z której mąż ją okradał. Usłyszała, że zanim od niego odeszła (są w trakcie rozwodu), nauczyła się spać z portmonetką pod głową. Latami spłacała jego długi.

Ola - atrakcyjna szatynka po trzydziestce nawet się z żoną Norberta Malickiego (tak się jej przedstawił) zaprzyjaźniła. Jest ofiarą jej męża sprzed dwóch lat. Wtedy kujawsko-pomorski Tulipan czatował na klientki agencji nieruchomości. Dziś agenci nie traktują go poważnie. Wymienili sobie informacje o kliencie w dziurawych skarpetkach, który ogląda domy za miliony. Myśleli, że to tylko oglądactwo, historia Oli uświadomiła im prawdziwe zamiary dziwnego klienta.

- Norberta spotkałam dwa miesiące po tym, jak odszedł mój mąż - wspomina Ola. - Sprzedawałam dom, w którym mój były sypiał z kochanką. Malicki był jedynym klientem. Spytał, dlaczego sprzedaję, a ja, głupia, się otworzyłam. Był znakomitym psychologiem. Natychmiast dostrzegł mój kompleks - brodawki na plecach i powiedział, że są śliczne.

Dla Oli był informatykiem z Hamburga. Z dwoma milionami na koncie. Pożyczał od niej pieniądze, bo żona co rusz blokowała mu konta. Zamawiał dla nich audi z Niemiec, dla niej alfę romeo, pokazywał działkę w Osówcu, gdzie zbudują wspólny dom. Mówił, że jest z żoną w separacji. Przychodził do jej domu z dwójką swoich małych dzieci na obiady. W końcu byli jedną szczęśliwą rodziną.

Prezent za kradzione

- Wszyscy moi bliscy oszaleli na jego punkcie - wspomina Ola. - Mnie się wydawało, że Pana Boga za nogi chwyciłam. Potem coś zaczęło się jej nie zgadzać.

Najpierw pożyczył od niej dwa tysiace na operację matki, potem zaczeły jej ginąć pieniądze, a nawet cała portmonetka. Spostrzegła to w sklepie. Nie mogła kupić bluzki, zła wróciła do auta. On kazał jej zaczekać, poszedł do sklepu i przyniósł jej tę bluzkę. Teraz Ola wie: - Kupił mi prezent za moje pieniądze.

I ona spotkała się z jego matką oraz żoną. Usłyszała to samo, co Beata. Obie oszukane kobiety poznały się niedawno. Teraz wspólnie poszukują kolejnych ofiar.





NOWOŚCI BYDGOSKIE Nr 164



 

Matka na czacie

 

Ale sąd w Krakowie nie zamknął jeszcze sprawy Aleksandry Lipek. Wszystko wskazuje na to, że skieruje matkę na przymusową terapię.




 


Aleksandra Lipek pokochała komputer z całego serca. Tak żarliwie, że sąd uznał, iż w sercu kobiety zabrakło miejsca dla ludzi. Po raz pierwszy Matce Polce, z powodu chorej namiętności do Internetu, odebrano dzieci.

Może ta historia potoczyłaby się inaczej, gdyby mieszkanka Krakowa Aleksandra Lipek miała dobry zawód, albo przynajmniej szczęście w miłości. Ale nie udało jej się nawet skończyć liceum, a pracy, choć już stuknęła jej trzydziestka, dotąd nie znalazła. Co gorsza, mąż, a potem także i kochanek odeszli w siną dal. Pozostawili po sobie jedynie wspomnienia, brudne skarpetki i w sumie czwórkę dzieci. I długi za mieszkanie, i grzyba na suficie.

Kochanek tokarz odszedł od Aleksandry trzy lata temu. Niedługo po tym, jak sprawiła sobie komputer. Zdarzenie to odnotowała kurator sądowy sprawująca pieczę nad rodziną.

- W domu pani Lipek pojawił się nowy sprzęt techniczny - zapisała kuratorka w swoim kajecie. Wiele miesięcy później kochanek Lipek zeznał przed sądem, że nie mógł dłużej zdzierżyć, że jego baba nic nie robi, tylko czatuje. - Z tego też powodu rozstaliśmy się - zapewniał wymiar sprawiedliwości. - Była dobrą matką, dopóki nie pojawił się komputer.

Za zasłonami

Aleksandra Lipek była innego zdania. Próbowała przekonać sąd, że Internet stał się jej obsesją dopiero wtedy, gdy zostawił ją kochanek. Na czatach spotkała ludzi, którzy jak nikt inny przejmowali się jej kłopotami. Radzili, jak ugotować dobry rosół, jakich używać kosmetyków, ale też jak wyjść z depresji i zapomnieć o niewiernym mężczyźnie. Rady okazały się dość kosztowne. Co miesiąc listonosz przynosił Lipek coraz wyższe rachunki za telefon. Średnio wynosiły trzysta złotych, prawie połowę tego, co bezrobotna matka dostawała na rodzinę z alimentów i od pomocy społecznej.

- Jak relacjonował kurator sądowy, wszystko działo się za zasłoniętymi oknami. Kobieta siedziała przed komputerem, a jej dzieci leżały w łóżkach. Zaniedbane - mówi sędzia Waldemar Żurek, rzecznik Sądu Okręgowego w Krakowie. W kwietniu tego roku krakowski sąd zdecydował umieścić trzy córeczki i synka Aleksandry Lipek w placówce opiekuńczo-wychowawczej. Wcześniej zalecił kobiecie leczenie odwykowe od komputera. Ona jednak nie leczyła się. Czatowała. Na to nie było żadnego lekarstwa.

- To przypominało zabawę w kotka i myszkę. Kiedy kurator pukał do drzwi, matka, zanim wpuściła go do domu, wyłączała komputer - dodaje sędzia. - Udawała też, że przez Internet szuka pracy. W rzeczywistości, jak ocenił sąd, nie robiła nic, by się zmienić. Nic, co mogłoby realnie poprawić sytuację jej dzieci.

-I trudno się temu dziwić, bo w Krakowie, a przypuszczam, że i w całej Polsce, nie ma jeszcze żadnego państwowego ośrodka, w którym prowadzono by terapię antykomputerową - zauważa Grzegorz Mączka, psycholog z Kliniki Psychiatrii Dorosłych Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. - Więcej, takiej jednostki chorobowej dotąd w ogóle nie zdiagnozowano. Możemy jedynie domyślać się, że istnieje.

A jednak, zdaniem psychologa, problem nie jest wydumany.
- Ta pani, jak sądzę, powinna otworzyć oczy lekarzom i prawnikom. Internet staje się powoli nie mniejszym zagrożeniem niż narkotyki i alkohol - dodaje Mączka. - Może nawet większym, bo uzależnienie od alkoholu dość łatwo jest wykryć. Internet to podstępna i wciąż tajemnicza używka.

Ranki i wieczory

Aleksandra Lipek, choć nie ma już dzieci, nadal narkotyzuje się komputerem. Tylko trochę inaczej. Jej własny sprzęt wynieśli, jak sama twierdzi, włamywacze. W dzielnicy, w której mieszka, znają ją, oprócz listonosza i opiekunów społecznych, właściciele kawiarenek interneto-wych. W kafejkach kobieta spędza ranki i wieczory. W domu czuje się zbyt samotna. Nie wiadomo, czy bardziej z powodu braku dzieci, czy komputera. Nie wiadomo także, za co dziś czatuje, bo odbierając matce dzieci, odebrano jej także środki do życia.

Ale sąd w Krakowie nie zamknął jeszcze sprawy Aleksandry Lipek. Wszystko wskazuje na to, że skieruje matkę na przymusową terapię. Pytanie tylko: gdzie i za czyje pieniądze? Wizyta w prywatnym gabinecie, oferującym pomoc internetoholikom, kosztuje co najmniej 30 złotych.

- Skoro służby społeczne mogą dopłacać biednym ludziom do lekarstw, być może mogą też pomóc w finansowaniu tak nietypowej terapii? - zastanawia się Waldemar Żurek.

Dzieci Aleksandry Lipek nie czują się zbył szczęśliwe. Prawdę mówiąc, wolałyby mieszkać z mamą, która choruje na komputer, niż bez mamy. Za to z komputerem, w domu dziecka. Ale jak dotąd nikt nie podjął się rzeczywistej pomocy dla pierwszej Matki Polki, która zbył mocno pokochała Internet. Aleksandra Lipek wciąż może liczyć jedynie na anonimowych znajomych z cyberprzestrzeni, którzy zapewne wciąż chętnie w każdym nowym problemie jej doradzą. Nawet w tym, jak zapomnieć o własnych dzieciach.

ANNA SZULC



Personalia kobiety zostały zmienione





KULISY Nr 45/2004