Domy-widma

Zjawisko widma, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się podobne do fatamorgany, jest czymś zupełnie innym i jednocześnie dużo trudniejszym do wytłumaczenia. Naukowcy badający widma często nie są w stanie wytłumaczyć ich prawami fizyki lub chemii. Uciekają się wtedy do świata paranormalnego, co przynosi niekiedy zaskakujące rozwiązania.
W 1961 roku w magazynie Towarzystwa do spraw Zjawisk Parapsychologicznych, Rosalind Heywood, znany autorytet w kręgach naukowych zajmujących się światem paranormalnym, zamieściła zadziwiającą historię, która przydarzyła się państwu Fraser.
Był listopadowy, piątkowy wieczór 1960 roku. Małżeństwo jechało na weekend do Herstmonceux w hrabstwie Sussex (Wielka Brytania). Mniej więcej półtorej godziny jazdy za Londynem zauważyli przepiękny, wiekowy hotelik. Według relacji pani Peggy Fraser, budynek porośnięty był roślinnością, a z okien sączyło się miękkie światło. Wyglądał bardzo zachęcająco. Podjazd dla samochodów wysypany był żwirem. Zadaszony ganek prowadził do głównego wejścia. Po prawej stronie stała przybudówka z neonowym napisem „American Bar".
Państwo Fraser z żalem pojechali dalej, obiecując sobie jednak, że wrócą tu później na małego drinka przed snem. Tak też zrobili, lecz chociaż kilkakrotnie przejeżdżali szosą w tę i z powrotem, próbuje odnaleźć hotelik, ten Jakby zapadł się pod ziemię. Nie było po nim śladu.
"Przez pierwszy weekend nie mówiliśmy o niczym innym - wspomina pani Fraser - a mojego męża najbardziej denerwowało to, że to właśnie on padł ofiarą złudzenia. Od tego czasu wielokrotnie jeździliśmy tą drogą do Hastings, gdzie mieszkają moi rodzice, ale hotelu już nigdy nie ujrzeliśmy".
Nietrudno zauważyć, że nie może być tu mowy o zjawisku fatamorgany. Przede wszystkim, jakie mogły być różnice temperatury powietrza w listopadowy wieczór po zachodzie słońca? Z pewnością minimalne. Po drugie, co stanowiłoby „lustro", w którym odbijałby się obraz, i co miałoby być owym obrazem, gdy ani morze, ani niebo nie były w tym miejscu widoczne?
Opisany przypadek nie był pierwszym hotelem-widmem, jaki trafił do kronik zjawisk paranormalnych. W 1933 roku niejacy państwo Pye podróżowali autobusem po Kornwalii. Gdy pojazd zatrzymał się na przystanku tuż przed miastem Boscastle, małżeństwo zauważyło za oknami wspaniały dom gościnny, otoczony przepięknym ogrodem, porośniętym geranium o szkarłatnym kwieciu. Czarne i pomarańczowe parasole rzucały cień na stojące na wolnym powietrzu stoliki. Zanim nasi bohaterowie zdążyli pomyśleć, że byłoby to wspaniałe miejsce na przerwę w podróży, autobus skręcił i zawiózł ich prosto do Boscastle. Później, gdy małżonkowie próbowali odnaleźć hotel, ten najzwyczajniej w świecie zniknął i wszelkie jego poszukiwania zakończyły się fiaskiem.
Zdarzenie państwa Pye wywołało sporo zamieszania wśród badaczy zjawisk parapsychologicznych, gdyż zaliczono je do tak zwanej „zbiorowej halucynacji". Mają one dużą wartość dla naukowców, jako że w ich przypadku można z całą pewnością wykluczyć chwilowe zaburzenia układu nerwowego obserwatora. Trudno sobie wyobrazić, aby chociaż u dwóch osób dokładnie w tym samym czasie nastąpiło identyczne zaburzenie pracy mózgu, którego wynikiem byłaby równie identyczna wizja. Poruszenie wśród naukowców było jednak przedwczesne, gdyż zarówno hotel państwa Pye, jak i Fraser istniały naprawdę.
Jeden z członków Towarzystwa u psychologicznych zwrócił uwagę na niezwykle dużą ilość szczegółów opisu Fraserów, które przekonały go, że z całą pewnością widzieli oni naprawdę istniejący budynek. Przy pomocy policji hrabstwa Sussex udało się ustalić, iż hotel-widmo jest piętnastowieczną herbaciarnią o nazwie „Waldernheath". Znajdowała się na drodze, którą jechali Fraserowie, i prawie idealnie odpowiadała ich relacji. Była tylko jedna różnica: „Waldernheath" nigdy nie posiadała baru i w związku z tym nie ma żadnego neonu z takim napisem.
Osiemnaście z dwudziestu jeden podanych szczegółów potwierdzało odnalezienie właściwego budynku, który znajdował się dokładnie w miejscu wskazanym przez małżeństwo. Państwo Fraser wykazali się niezwykłą zdolnością obserwacji, zwłaszcza że budynek widzieli tylko raz z jadącego samochodu. Tym bardziej dziwi fakt, że nie udało im się później go rozpoznać.
Po ujawnieniu tego odkrycia ponownie zajęto się sprawą domu gościnnego w okolicy Boscastle. Pani A.M. Scott-Eliott szybko odnalazła właściwy budynek, który, jak w poprzedniej historii, naprawdę istniał. Stał w połowie wzgórza, stromo opadającego do miasteczka. Pani Scott-Eliott udało się nawet ustalić, że w czasie przejazdu państwa Pye rzeczywiście rosło tam czerwone geranium. Znowu można powtórzyć pytanie: dlaczego powróciwszy w to samo miejsce małżeństwo nie rozpoznało budynku?
Przede wszystkim trzeba zauważyć, iż „Melbourne House", bo tak nazywał się dom, był prawie całkowicie schowany za żywopłotem i wysokim murem. W ten sposób był prawie niewidoczny dla przechodnia, szczególnie idącego pod górę z miasteczka, jak później uczynili to państwo Pye. Jadąc autobusem, po pierwsze, siedzieli wyżej, po drugie, zjeżdżali w dół. Trudności w rozwiązaniu zagadki do końca sprawiały stoliki z pomarańczowymi i czarnymi parasolami, których nigdy tam nie było. Takowe posiadała natomiast kawiarnia, znajdująca się nieco niżej. Najwyraźniej państwo Pye połączyli dwa obrazy w jedną całość, tworząc wyimaginowany wizerunek przytulnego zajazdu. Była to jednak zwykła prywatna posiadłość, przekształcona w miejsce noclegowe wyłącznie w wyobraźni turystów. Wobec tak nieprecyzyjnej obserwacji nie dziwi fakt, iż później nie byli w stanie odnaleźć szukanego obiektu.
Dwa opisane zdarzenia stary się „lekcją poglądową" dla wielu badaczy zjawisk paranormalnych. Była to nauczka, że nie należy pochopnie nazywać zjawiska zbiorową halucynacją, gdyż w większości wypadków są to zwykłe błędy w obserwacji, wynikające, na przykład, z nastawienia obserwatorów (jeśli desperacko szukają hotelu, to mogą go widzieć w każdym budynku) albo ze zmiennych warunków obserwacji (dzień/noc, inny kierunek poruszania się, podejście pod górę/zejście w dół itp.). Od tego momentu wszelkie relacje typu - „Widzieliśmy dom, który później zniknął" - przyjmuje się z dużo większą ostrożnością i natychmiast sprawdza ich autentyczność.
Pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiła się jednak relacja dużo bardziej intrygująca od innych, która bez wątpienia zasługuje na miano jednej z najniezwyklejszych w historii badań zjawiska widma. Rzecz przytrafiła się dwóm małżeństwom z Dover w październiku 1979 roku, państwu Geoffowi i Paulinie Simpsonom oraz Lenowi i Cyntii Gisby. Cała czwórka jechała samochodem na wakacje do Hiszpanii. Przejeżdżając przez Francję, późnym wieczorem skręcili z autostrady w okolicach Montelimar, aby zapytać o wolne pokoje w pobliskim motelu. Nie było, niestety, ani jednego wolnego łóżka. Poinformowano ich, że być może znajdą nocleg nieco dalej przy tej samej drodze.
Nie opodal stał długi, jednopiętrowy dom z kamienia. Zaparkowali samochód, a Len Gisby wszedł do budynku. Znalazł się w dużym hallu z barem. Po chwili pojawił się właściciel. Okazało się, choć Francuz nie mówił po angielsku, a pan Gisby bardzo słabo po francusku, że mogą przenocować.
Hotel, o ile można było tak nazwać ów budynek, zdumiewał staroświeckim wyglądem i wyposażeniem. Okna sypialni nie były oszklone, ale posiadały podwójne okiennice. Prześcieradła były z grubego perkalu, a rolę poduszek spełniały twarde podgłówki, wypełnione prawdopodobnie sianem. W łazience turyści spostrzegli śmieszny widok: mydło nadziane na metalowy pręt. Nie można było jednak narzekać na czystość i schludność domu. Po późnym obiedzie, składającym się ze steku, kilku jaj, frytek i piwa, zadowoleni udali się na nocny wypoczynek.
Najbardziej niezwykłe rzeczy miały się wydarzyć następnego ranka. Podczas wspólnego śniadania państwa Gisby i Simpson do hotelu weszły trzy osoby: kobieta z małym pieskiem, a po chwili dwóch żandarmów. Cała trójka wyglądała równie staroświecko jak hotel. Kobieta miała na sobie długą suknię i sznurowane trzewiki, żandarmi kamasze, peleryny i wysokie czapki. Len Gisby już wtedy zaczął coś podejrzewać, gdyż policjanci francuscy, których spotykali dzień wcześniej na drodze, byli zupełnie inaczej ubrani.
Największym szokiem okazał się wystawiony rachunek. Za obiad, piwo, nocleg, śniadanie dla czterech osób opiewał na całe... dziewiętnaście franków (cena kilku bagietek). Pomyłka była wykluczona, gdyż miły gospodarz z uporem kilkakrotnie powtarzał tę sumę. Zdumionym Anglikom nie pozostawało nic innego jak podziękować i ruszyć w dalszą drogę.
Zadowoleni z tak niskiej ceny, postanowili oczywiście zatrzymać się w niecodziennym hoteliku również w drodze powrotnej. Zjechali z autostrady w tym samym miejscu, pojechali drogą obok hotelu „Ibis", dokładnie jak tamtego wieczoru, lecz... po tanim noclegu nie było śladu. Nie było też miejsca, na którym poprzednio zaparkowali samochód. Kilkakrotnie objechali okolicę, aż w końcu, nie bardzo wiedząc, co się stało, zaniechali poszukiwań. Musieli zadowolić się hotelem koło Lyonu, gdzie za nocleg zapłacili 247 franków, co na rok 1979 było ceną zupełnie normalną, choć trzynastokrotnie większą od poprzedniego rachunku.
Nie był to bynajmniej koniec niespodzianek. Po kilku tygodniach młodzi Anglicy odebrali zdjęcia wykonane w czasie
wypoczynku. Obaj mężowie pamiętali, że tu przed śniadaniem robili zdjęcia żonom wyglądającym z okien sypialni tajemniczego hotelu. Na obu filmach negatywowych nie było ani jednego śladu zdjęć z owego miejsca. Numeracja na perforacji filmów była ciągła, a emulsja nie wykazywała żadnych wad.
Cyntia Gisby uważa, że przede wszystkim brakujące zdjęcia wskazują na niezwykłość przygody. Wcześniej słyszała o kilku przypadkach przemieszczenia się ludzi w czasie i choć sama nie jest tego pewna, wiele czynników wskazuje, że właśnie to spotkało obie pary.
Tajemnicza historia przez kilka lat nie dawała małżeństwom spokoju. W 1983 roku powrócili do Francji, aby jeszcze raz na własną rękę przeprowadzić poszukiwania zaginionego hotelu. Do tego czasu Francuzi, którzy zostali powiadomieni o zaistniałym przypadku, przeczesali teren i znaleźli budynek, który mniej więcej odpowiadał opisowi Anglików. Był posiadłością państwa Judges, właścicieli stacji benzynowej, i chociaż nie był hotelem z prawdziwego zdarzenia, często przyjmowano tu gości na nocleg, a nawet oferowano śniadanie i kolację.
Philippe Despeysses, człowiek, który odkrył ów dom, zabrał ze sobą na „wizję lokalną" naukowca, znającego zdarzenie bezpośrednio od Anglików. Pierwsza próba - rozpoznanie domu na podstawie samego opisu - nie powiodła się. Dopiero po wskazaniu go przez Francuza angielski badacz zaczął bliżej przyglądać się posiadłości. Jednak niewiele szczegółów zgadzało się z opisem obu par małżeńskich. Od razu rzucał się w oczy inny podjazd do budynku, brak miejsca parkingowego i kamiennego muru naprzeciwko niego.
Od właścicieli dowiedziano się, że dom jest stosunkowo nowy, a droga prowadząca do niego została znacznie poszerzona dwa lata wcześniej, co ewentualnie mogłoby tłumaczyć jej inny wygląd.
Wewnętrzny rozkład domu również różnił się od uzyskanego opisu. Przede wszystkim inne było rozmieszczenie kamiennych schodów. Nie znajdowały się po prawej stronie baru, lecz dokładnie pomiędzy dwoma pokojami na piętrze. Bar, który także znajdował się na dole, budził dalsze wątpliwości, gdyż praktycznie była to zwykła jadalnia. Pod ścianą na grubej mahoniowej desce poustawiano butelki alkoholu i kieliszki. Były to jedyne elementy, które ewentualnie mogłyby sprawiać wrażenie wnętrza baru. Na piętrze znajdowały się sypialnie z wysokimi, staromodnymi łóżkami z drewna. Okna posiadały drewniane okiennice. Łazienka była świeżo odnowiona, lecz w 1979 roku przedstawiała się raczej a ntycznie, z charakterystycznym, wystającym ze ściany metalowym prętem na mydło.
Pani Judges, zapytana, ile kosztuje nocleg w ich domu, powiedziała, że rachunki są śmiesznie małe, gdyż wraz z mężem wynajmują pokoje głównie dla zdobycia towarzystwa i z chęci pomocy innym. Zapłata nie była więc dla nich najważniejsza i dlatego z reguły opiewała na symboliczne sumy.
Dodało to nieco pewności francuskiemu badaczowi, który dopiero teraz przyprowadził do domu głównych bohaterów, czyli państwa Gisby i Simpson. Pierwsze zetknięcie z posiadłością spowodowało wahanie Anglików. Jest bardzo podobny" - mówili. Jednakże bliższe oględziny oraz rozmowa z właścicielami upewniła ich, że nie jest to dom, w którym gościli cztery lata wcześniej. Historia tajemniczego hotelu pozostała nie wyjaśniona.
Bardzo trudno będzie dowieść, że poszukiwany budynek rzeczywiście nie istnieje i że zdarzenie nie było wynikiem kolejnej nieprecyzyjnej obserwacji. Jednak gdyby się to udało, historia czworga Anglików stałaby się bezsprzecznie jednym z najdonioślejszych wydarzeń w historii badań świata parapsychologii. Do tej pory obiekty-widma obserwowane były jedynie z pewnej odległości. W tym przypadku obserwatorzy spędzili w tajemniczym domu prawie dwanaście godzin i potrafią podać najdrobniejsze szczegóły jego wyglądu.
Oczywiście bardziej szczegółowe przeszukanie terenu wokół zjazdu z autostrady w okolicach Montelimar mogłoby doprowadzić do odnalezienia poszukiwanego hotelu. Gdyby tak się stało, zdarzenie byłoby przykładem dyslokacji, czyli niemożności odnalezienia wcześniej widzianego miejsca, co z kolei bardzo łatwo może prowadzić do błędnego zakwalifikowania nie istniejącego obiektu jako widma.
Taka sama dyslokacja może być wytłumaczeniem innej nie wyjaśnionej dotąd zagadki. Jesienią 1926 roku pani Ruth Wynne założyła we własnym domu szkołę dla dzieci z miasteczka Rougham w hrabstwie Suffolk. Pewnego dnia wybrała się wraz z czternastoletnią uczennicą, Audrey Allington, na zwiedzanie okolicznych terenów. Ruszyły w kierunku kościoła, znajdującego się w pobliskiej wiosce Bradfield St. George. Po drodze natrafiły na wysoki mur z zielonkawożółtych cegieł, w którym tkwiła majestatyczna brama z kutego żelaza. Za nią wysokie drzewa rosły wzdłuż alei prowadzącej do ogromnego budynku. Pani Wynne zdołała dostrzec tylko jeden z rogów dachu i część sztukaterii ściany frontowej, w której z całą pewnością widniały gregoriańskie okna.
 

Było to o tyle dziwne odkrycie, że posiadłość stanowiła jedną z największych w okolicy, ale ani pani Wynne, ani jej uczennica nigdy wcześniej jej nie widziały ani nie słyszały o jej właścicielu.
Wiosną następnego roku obie panie znów wybrały się na spacer tą samą drogą. Gdy doszły do miejsca, gdzie jesienią dokonały niezwykłego odkrycia, otworzyły szeroko oczy i zamarły. Nie było ani muru, ani bramy, ani olbrzymiego domu. Obok drogi znajdował się jedynie rów, za nim pustynia nie zagospodarowanej ziemi i trochę chwastów. Z tamtej scenerii pozostało jedynie kilka wysokich drzew, dominujących teraz wyraźnie nad resztą terenu. Czy to możliwe, aby dom został zburzony w czasie zimy? Nic na to nie wskazywało. Na jego miejscu widniało teraz kilka małych bajorek - wyglądało na to, że były tam od wielu lat.
Pani Wynne pozostała w przekonaniu, iż poprzedniej jesieni widziała prawdziwy dom, mimo że żaden z okolicznych mieszkańców nie słyszał o podobnej budowli. Niefortunna obserwatorka wielokrotnie powracała na tajemnicze miejsce, jednakże zawsze z takim samym rezultatem. Również naukowcy badający teren przez ponad osiemdziesiąt lat nie mieli szczęścia znaleźć domu-widma.
Przy próbie rozwiązania zagadki należy wziąć pod uwagę, o czym wspominała sama bohaterka, że pani Wynne sprowadziła się do Rougham niedługo przed dokonaniem odkrycia. Okolicznych terenów praktycznie w ogóle nie znała.  Czy można zatem przypuszczać, że przy próbie ponownego odnalezienia tajemniczego domu po prostu straciła orientację? Ciekawi również to, że po powrocie z owego jesiennego spaceru pani Wynne nie była aż tak zaintrygowana odkryciem, aby od okolicznych mieszkańców dowiedzieć się czegoś więcej o nieznanym sąsiedztwie. Sama przyznała, że zadała jedynie kilka ogólnych pytań i zrażona negatywnymi odpowiedziami, zaniechała dalszego dochodzenia. Dziwi też fakt, że starsza pani zapamiętała, że przez bramę widać było „róg dachu nad sztukaterią ściany frontowej" i kilka „gregoriańskich okien", podczas gdy jej uczennica stwierdziła, że nie pamięta żadnych szczegółów domu. Taka rozbieżność opinii może wskazywać, że obie panie nie były w stanie dokładnie dostrzec domu, a więc i zapamiętać jego wyglądu i co za tym idzie, później go odszukać. Niestety, również w wypadku tej relacji należy odnieść się do niej przynajmniej sceptycznie, choć nikt nie ma wątpliwości, że została przekazana w dobrej wierze.

KSIĘGA TAJEMNIC
Pandora 2002
  • /biblioteka/56-tajemnice/3367-wiat-tajemnic-wyspa-strachu
  • /biblioteka/56-tajemnice/2285-wiat-tajemnic-kolejne-zagadki-czasu