Dama z pociągu

 

Znany amerykański malarz portrecista, Gerard Hale, był z pochodzenia Francuzem. W czasie jego studiów w Paryżu w 1928 r. bogata szlachecka rodzina z doliny Loary zaproponowała mu niewyobrażalnie ogromne honorarium za zrobienie portretu. Na umówione miejsce jechał lokalnym pociągiem. Pasażerów było niewielu, więc Gerard był w przedziale sam.

 

Czytaj dalej

Przypadek doktora Mortona

 

 

Niebywała recesja gospodarcza w latach trzydziestych naszego stulecia nie ominęła także przemysłowego Pittsburgha w stanie Pensylwania. Setki tysięcy bezrobotnych robotników zmuszonych do żebrania przewinęło się w tych latach przez amerykańskie miasta. Podczas wielkich migracji ogromne masy ludzi mieszkały w miejskich parkach i na skwerach, dworcach kolejowych, w zaimprowizowanych namiotach lub naprędce skleconych drewnianych barakach. Głód i brud zbierały codziennie obfite żniwo.

Na jednym z takich ubogich przedmieść mieszkał w swoim skromnym domu doktor Henry Morton, świetny lekarz i humanista, korespondent wielu naukowych towarzystw i Amerykańskiego Towarzystwa Lekarskiego. Przez cały dzień dyżurował w małym ambulatorium, a wieczorem zmęczony wspinał się na piętro do swego mieszkania nad gabinetem.

Był późny styczniowy wieczór, gdy usłyszał pukanie do drzwi wejściowych. Najpierw raz słabo, potem dwa razy mocniej. Chociaż był zmęczony całodzienną pracą i obchodem swych licznych biednych pacjentów, doktor Morton wstał z wygodnego fotela i zszedł zobaczyć, o co chodzi. Robił to niechętnie, ale taki był obowiązek zawodowy lekarza...
- Czego chcesz? - zapytał trochę niezadowolony dziesięcioletniej dziewczynki, która stała w śniegu przed drzwiami.
- Moja matka umiera -- powiedziała dziewczynka słabym głosikiem. Proszę, niech jej pan pomoże, proszę pójść za mną!
- Jeżeli już umiera, czemu nie poszłaś do księdza! - zauważył zdenerwowany doktor Morton.
- Ależ ja nie chcę, żeby ona umarła panie doktorze! - prosiła dziewczynka. Błagam, niech pan pójdzie i pomoże jej!

Henry Morton zawstydził się. Po latach codziennych trudów stał się gruboskórny, chociaż naprawdę miał czułe serce i był bardzo humanitarny. Uważnie popatrzył na małego, bladego gościa. Dziewczynka na sinych nogach miała głębokie buty bez skarpet, a na wełnianą sukienkę zamiast płaszcza narzuciła stary szal dwa razy owinięty wokół chudej szyi. - Wejdź - zaproponował.
- Nie dziękuję, zaczekam tutaj - odpowiedziało dziecko.
- Gdzie jest twoja matka?
- Tu niedaleko, w robotniczych barakach. Nie ma nawet trzystu jardów.

Doktor Morton zdjął ciepły płaszcz z wieszaka, zarzucił na siebie, a na głowę włożył czarny kapelusz. Na podłodze, jak zwykle, stała jego stara torba z najpotrzebniejszymi lekami i instrumentami.
- Chodźmy! -- powiedział wychodząc w chłodną, śnieżną noc.

Idąc w ślad za dziewczynką jedną ręką przytrzymywał postawiony kołnierz płaszcza i mrużąc oczy unikał ostrych śnieżnych płatków, którymi sypał lodowaty wiatr. Dziecko szło kilka kroków przed nim.

Zatrzymali się niedaleko, przed dwupiętrowym drewnianym barakiem, jakich wiele skleciło naprędce miasto dla biednych rodzin w tej okolicy. Przy wejściu w wąski korytarz doktor Morton poczuł nieprzyjemny zapach zgnilizny i brudu. Wszedł za dzieckiem po drewnianych schodach na piętro, gdzie otworzyło mu szeroko drzwi skromnego pokoiku. Morton wszedł i bez słów pochylił się nad bladą kobietą, która prawie w agonii leżała w brudnym łóżku, przykryta dwoma cienkimi wojskowymi kocami.

Lekarz natychmiast ją zbadał i stwierdził, że ma ciężkie zapalenie płuc. Aby przywrócić chorej trochę świadomości, podetknął jej pod nos środek ułatwiający nieco oddychanie i dał wypić lekarstwo, które przyniósł ze sobą. Trochę to pomogło. Kobieta otworzyła blade oczy i zdumiona wpatrzyła się w stojącego obok człowieka.
- Wszystko w porządku - skłamał doktor Morton. Należałoby tu trochę napalić.

Spojrzał na mały żelazny piecyk, stojący w kącie, obok leżało kilka kawałków drewna. Chcąc upomnieć dziewczynkę, że jeszcze nie napaliła w piecu, Morton odwrócił się i poszukał jej wzrokiem. Ale dziecka nie było, a skromna odzież, w którą była ubrana, wisiała na haku obok otwartych drzwi. Morton podszedł do drzwi, ale korytarz był pusty, więc zamknął je. Jeszcze raz spojrzał na wełnianą sukienkę, szal i parę dziecinnych butów, które stały na podłodze. Był zaskoczony, bo nie rozumiał, w jaki sposób dziewczynka tak szybko zdążyła się przebrać i wyjść, że tego nie zauważył. A poza tym ubranie i buty były zupełnie suche!

- Gdzie podziała się pani córka? - zapytał chorej.
- Moja córka? - smutno uśmiechnęła się kobieta.
- No tak, dziewczynka, która przyszła po mnie i przyprowadziła mnie tutaj!

Kobieta przymknęła zmęczone oczy, ale szczęśliwy uśmiech pozostał na spierzchniętych wargach.
- Moja biedna córeczka, doktorze, umarła dwa miesiące temu.

Doktor Morton musiał usiąść na rozklekotanym krześle obok łóżka. Jak zahipnotyzowany patrzył na dziecinne ubranie wiszące na haku, wciąż nie mogąc zrozumieć, co mu się przytrafiło. Śni mu się to wszystko, czy rzeczywiście przywiodło go tutaj widmo?

Nie tylko ze względów religijnych, ale do głębi poruszony miłością zmarłej córki do chorej matki, doktor Morton napalił w piecu i został siedząc przy umierającej kobiecie. Odeszła przed świtem, a stary lekarz wrócił zamyślony do swego mieszkania i w lekarskim pamiętniku zanotował to wydarzenie, najbardziej niezwykłe, jakie przeżył. Po jego śmierci pamiętnik został wydany przez jego rodzinę, a spotkanie doktora z dziewczynką z tamtego świata, która została przy chorej matce, stało się na pewien czas największą sensacją prasową.



Od tłumacza:

Kanadyjski autor serbskiego pochodzenia, B. D. Benedikt jest znanym autorem powieści science fiction zarówno w Kanadzie, jak i w Stanach Zjednoczonych. O napisaniu przez niego książki, z której pochodzi ten fragment zadecydował, jak sam wyznaje, przypadek. Nie myślący o zjawiskach nadprzyrodzonych, być może nawet niewierzący człowiek nagle dość niespodziewanie zainteresował się parapsychologią, przepowiedniami, jasnowidztwem i różnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, które (choć nie wszystkie) po wnikliwej analizie można jednak wytłumaczyć w sposób logiczny. Oczywiscie przy założeniu, że istnieje inny, równoległy do naszego świat, w którym dobro i zło mają swoje miejsce naprawdę, w którym zwycięża właśnie uczciwość i w którym za wszystkie zbrodnie popełnione w życiu wśród żywych trzeba zapłacić.

Nie wiem, kim byłam w swoim poprzednim życiu. Wiem, że musiałam przybyć tu ponownie. To pewnie nie przypadek, że tłumaczyłam tę książkę. Czekała na mnie i mimo przeciwności w końcu doczekała się polskiego wydania. Wszystko, co jest w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. Wszystkie wydarzenia są potwierdzone dokumentami. Książka ta rozwieje prawdopodobnie wątpliwości tych, którzy je mają, stanowi dowód, a może i ostrzeżenie, że należy uważać: tu gdzieś obok nas trwa inny świat, z którym należy się liczyć, do którego wszyscy kiedyś przejdziemy, bo taka jest moc przeznaczenia.




ZAPŚWIATY - FANTAZJA CZY RZECZYWISTOŚĆ;Wiedza Powszechna 1985;
Tłumaczenie: DANUTA HANNA JAKUBOWSKA

  • 1
  • 2