Między pokusą a cnotą (Maria Konopnicka)


Życie intymne Marii Konopnickiej


 

prof. dr hab. Andrzej Szwarc

 

Czołowa polska poetka i pisarka epoki pozytywizmu nie ma dziś wielu wielbicieli. Zwolennicy usunięcia jej nowel z programów szkolnych odnieśli sukces; osławiona Nasza szkapa, symbol nudy i natrętnego dydaktyzmu, nie daje się już we znaki uczniom. Popularne niegdyś wiersze rażą dzisiejszego czytelnika egzaltacją i archaicznym słownictwem. W obiegu, głównie wśród starszego pokolenia, krążą jeszcze cytaty, takie jak "Twierdzą nam będzie każdy próg", "Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę" czy "Jaś nie doczekał".

Czytaj dalej

Kochała gorąco i mordowała z zimną krwią (Agata Christie)

W życiu kochała gorąco, w książkach mordowała z zimną krwią. Była niezwykłą kobietą. Obdarzona niezwykłą wyobraźnią i żyłką awanturnika, nie przejmowała się konsekwencjami epoki. Obydwa jej śluby odbyły się w atmosferze skandalu. Potrafiła nagle zniknąć w okolicznościach, których nigdy nikomu nie chciała zdradzić. Nie znosiła brutalności, przemocy i rozlewu krwi. W jej książkach najważniejsza była tajemnica, którą krok po kroku rozwiązywał Herkules Poirot lub panna Marple.

Czytaj dalej

Kopaliński superstar (Władysław Kopaliński)

Proponuje czytelnikowi zabawę albo rodzaj polowania czy podróży po świecie słów i pojęć


 

Różnych gości miewał u siebie Jan Rodzeń, kierownik ogromnie zasłużonego dla kultury warszawskiego Klubu Księgarza. Od wymieniania nazwisk literackich sław, które o swoich książkach opowiadały w małej salce na pięterku, głowa może rozboleć. Ale z pewnością 99. urodziny tak znakomitego autora jak Władysław Kopaliński były tutaj wydarzeniem całkowicie wyjątkowym. Co tam 99? Tort w kształcie książki zrobiony przez warszawskich cukierników z tej okazji jedliśmy u Rodzenia rok temu. Dziś autor najpopularniejszego "Słownika wyrazów obcych" ma już okrągłą setkę. I dalej pisze!

Co to znaczy - Kopaliński?

Słowniki, leksykony, encyklopedie Władysława Kopalińskiego są czymś bardzo specyficznym. Czytelnik kojarzy je trochę z nazwiskiem autora, bo tutaj dzięki specyficznemu stylowi i ujęciu materiału sam "dokopuje się" ukrytych znaczeń, poznaje różne konteksty słów i terminów. Kopaliński to istna "kopalnia wiedzy". Sprawy, o których pisze, dotyczą często odległej przeszłości i są w jakimś sensie "wykopaliskami" albo rzadkimi "kopalinami". Czyżby autor sam stworzył swoje nazwisko, aby było jego szyldem?

Odpowiedź jest nieco zaskakująca. Rzeczywiście Władysław Kopaliński to pseudonim literacki Jana Stefczyka, ale pochodzenie pseudonimu jest zupełnie inne. Został on wzięty od nazwiska Joanny Kopalińskiej - nauczycielki języka polskiego, która rozpaliła w swoim wychowanku zamiłowania językowe i literackie. To właśnie polonistka z początków XX w. zainspirowała dzisiejszego encyklopedystę, bo wiedza o języku i literaturze jest dla Kopalińskiego tym bezcennym kapitałem, który dał mu laury, sławę i pamięć potomnych. Niewykluczone, że pasja czytania i pisania jest także w jakimś sensie receptą na długowieczność, na osiągnięcie wspaniałego jubileuszu w znakomitej kondycji umysłowej, która tak niewielu ludziom jest dana.

Innym zaskoczeniem jest fakt, że Kopaliński - leksykograf i encyklopedysta, urodził się zaledwie 40 lat temu. Jego życie do 60-tki było poświęcone innym, choć wcale nie mniej ważnym zajęciom.

Księga życiorysu

Jan Stefczyk, który przed wojną używał nazwiska Sterling, ukończył Gimnazjum Filologiczne Kreczmara, a następnie studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie wojny był nauczycielem języków obcych, a po jej zakończeniu został dyrektorem programowym Polskiego Radia. Starsi radiosłuchacze pamiętają jeszcze cykliczne pogadanki tego sympatycznego pana, które pod tytułem "Odpowiedzi z różnych szuflad" były dźwiękową wersją jego późniejszych licznych wielotematycznych słowników. Polskie Radio zaprogramowane przez Kopalińskiego spełniało w wyniszczonym wojną kraju ambitne zadanie oświatowe i kulturalne. Jako współpracowników miał dyrektor same znakomitości ze świata sztuki, m.in. Romana Jasińskiego, Witolda Lutosławskiego, Aleksandra Maliszewskiego czy osławionego dzięki filmowi "Pianista" Władysława Szpilmana. Pionierskie lata powojennego radia Kopaliński wspomina dosyć krytycznie: "Wydawało nam się, że wystarczy słuchać dobrej literatury, aby nabrać do niej smaku, że "muzak" trzeszczący z głośnika od rana do wieczora, umuzykalni wieś i miasto. Niestety, szybkośmy się rozczarowali. Bierne konsumowanie kultury z radia czy z telewizji cudów nie sprawi. Ten proces wymaga znacznie więcej zachodu".

Kolejnym etapem życia Kopalińskiego była działalność wydawnicza, którą w latach 1949-1954 spełniał jako redaktor naczelny i prezes Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik". Były to trudne dla kultury i twórców lata stalinizmu i socrealizmu, a jednak szerokie horyzonty myślowe Kopalińskiego i doskonałe kontakty nie przyniosły firmie wstydu. Choć w wydawnictwie drukowano wówczas najróżniejsze książki, nierzadko całkiem nijakie, to jednak w tym samym czasie wyszły także trzy tomy "Historii filozofii" Władysława Tatarkiewicza, z których tom ostatni nie trafił do normalnego handlu, bo przedstawiał odmienną od oficjalnej wykładnię marksizmu i filozofii najnowszej. Mimo to jednak znalazł drogę do tych badaczy, którzy zagadnieniami poważnie się interesowali.

Po 1954 r. skierował się Kopaliński w stronę pisarstwa i dziennikarstwa. Został stałym felietonistą "Życia Warszawy", a zarazem próbował swych sił jako dramaturg. Jego pierwsza i ostatnia zarazem sztuka pt. "Baśka" została bezlitośnie zjechana przez krytykę. Natomiast jako felietonista Kopaliński osiągnął ogromny sukces. Wielu czytelników od jego tekstu, choć nie były to w najmniejszym stopniu rzeczy osadzone w aktualnej rzeczywistości, rozpoczynało lekturę sobotnio-niedzielnego wydania. Cotygodniowe felietony ukazywały się później w wyborach książkowych: "Bałagan na Marsie" (1957), "Warszawska niedziela" (1965) "W Warszawie i w Warszawce" (1968), "Nie nazwane lata" (1972); "Western w autobusie" (1974), Pisząc swe felietony, Władysław Kopaliński zdradzał już wyraźne inklinacje późniejszego encyklopedysty, jego teksty bowiem były pełne dociekliwości, nieustannego dialogu, polemiki z różnymi poglądami.

Kopaliński właściwy

Po okresie pracowitej gazetowej służby, już w wieku lat 60 wyskoczył nam "Kopaliński właściwy". Z jednej strony, leksykograf i encyklopedysta, z drugiej, indywidualista, który nie pracuje w wieloosobowym zespole, ale sam z niezwykłą starannością dobiera sobie hasła i opracowuje je ku zdumieniu krytyków niemalże bez żadnych błędów i potknięć. Jest to okupione ogromną pracą - np. pisanie "Słownika mitów i tradycji kultury" zajęło prawie 10 lat - ale daje niezwykły efekt. Słowniki Kopalińskiego zyskują ludzką twarz, jak powiedział kiedyś znany pisarz Andrzej Szczypiorski. Wiele z nich rozchodziło się w latach PRL spod lady i stanowiło wartość znacznie przekraczającą cenę rynkową wydrukowaną na okładce. Doświadczenie pisania krótkich form w felietonowym stylu zostało tutaj maksymalnie spożytkowane, a to w połączeniu z ogromną wiedzą humanisty, miłośnika klasycyzmu, i potrafiącego korzystać z wielu źródeł obcojęzycznych, dało efekt zachwycający tysiące, a może nawet miliony czytelników.

Tematyka książek Władysława Kopalińskiego jest ogromnie różnorodna. Na czele plasuje się oczywiście wydawniczy hit i bestseller - "Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych" po raz pierwszy wydany równo 40 lat temu, który do dziś miał już 26 edycji. Ten słownik praktycznie mniej niż co dwa lata musiał być wznawiany! Raz tylko wziął sobie Kopaliński współautora do pracy - tak było przy "Księdze cytatów z polskiej literatury pięknej", którą wydał wspólnie z Pawłem Hertzem. Do najpopularniejszych pozycji należą też: "Słownik mitów i tradycji kultury", "Słownik symboli", "Słownik przypomnień", "Koty w worku, czyli z dziejów pojęć i rzeczy", "Encyklopedia "drugiej płci", "Słownik eponimów, czyli wyrazów odmiennych", "Opowieści o rzeczach powszednich", "Słownik wydarzeń, pojęć i legend XX wieku" i "Leksykon wątków miłosnych".

Cechą tych wszystkich prac jest prostota i klarowność języka. Autor proponuje czytelnikowi zabawę albo rodzaj polowania czy podróży po świecie słów i pojęć. Pomocą są mu zwroty i cytaty obcojęzyczne - wzięte z klasycznych dzieł antyku, także z Biblii, ale również literatury nowożytnej. Czytelnik sam musi się nieco uaktywnić, zbadać różne konteksty zagadnienia, co niekiedy prowadzi do zaskakujących odkryć. Tutaj też tkwi pewnie zagadka sukcesu, bo ponoć nie ma w Polsce kulturalnego domu, w którym nie byłoby choć jednej książki Kopalińskiego.

Kopaliński dzieciom

Nietypową pozycją w dorobku Kopalińskiego jest "125 baśni do opowiadania dzieciom". Autor już niejednokrotnie musiał się tłumaczyć z tego tytułu i robił to z wielkim wdziękiem. - Napisałem to, ponieważ dzieci istnieją -powiedział na spotkaniu z okazji 99. urodzin. - To był jedyny powód. We wstępie do książki podaje jednak bardziej rozbudowane uzasadnienie: "Znaczna większość zbiorów zieje nudą, nie pobudza do myślenia, nie bawi dzisiejszego odbiorcy mimo przepełniających je smoków i królowych, diabłów, olbrzymów i karzełków Startem się więc przytoczyć baśnie przynoszące jakiś interesujący przekaz myślowy, baśnie, które, przyjmując jak najbardziej fantastyczne założenia, opierają się na nich w sposób sensowny, a także baśnie mówiące o postaciach, które powinny towarzyszyć dziecku i pozostać z nim przez całe życie". A więc tutaj także Kopaliński ukazał swoje popularyzatorskie oblicze, twarz człowieka, który na pierwszym miejscu stawia przekaz myślowy, zaciekawienie, poszukiwanie i pamięć, a dopiero na drugim jakieś konkretne fakty czy umiejętności.

Mówi się, że człowiek w wiekiem dziecinnieje. Kopalińskiego ten proces jakoś ominął. Mimo swych 100 lat zachowuje się tak, jakby nic się nie zmieniło. Sędziwy autor, jak przystało na człowieka starej daty, w swej pracy nie posługuje się komputerem ani nawet maszyną do pisania, choć wśród haseł encyklopedycznych pojęcia z dziedziny elektroniki czy informatyki też się pojawiają. On sam wszystkie dzieła zapisuje jednak pięknym odręcznym pismem. Anna Mysłowska i Dorota Świderek z Oficyny Wydawniczej Rytm, które opiekowały się najnowszymi publikacjami autora były nieco zaszokowane, kiedy zobaczyły, jak tradycyjnym warsztatem pisarskim się posługuje i jak niezawodnie cały ten staroświecki aparat służy w osiągnięciu znakomitych rezultatów. Po prostu każdą nową książkę zaczyna od zbierania dokumentacji i sporządzania tzw. fiszek na małych karteczkach.

Kopaliński jest pisarzem, który wie, co pisze, i wie, dlaczego o tym właśnie pisze. A przy tym Kopaliński wie bardzo dużo. Krytyk i tłumacz Jan Gondowicz wypowiada się o nim w stylu ogromnie podniosłym: "Kopaliński trzyma się na uboczu sporów, nie rozstrzyga kwestii źródłowych, nie wywodzi własnych teorii. Księga jego [...] jest samym jego światłem".

Sam Kopaliński, który ogromnie lubi celnym zdaniem wytrącić argumenty przeciwnikowi, o swojej twórczości mówi: "Nie jestem pisarzem. Samo pisanie nie czyni pisarza. Księgowy też pisze".

Obyśmy mieli więcej takich księgowych - Kopalińskich.


BRONISŁAW TUMIŁOWICZ

Przegląd,
12 sierpnia 2007

Lucjan (Lucjan Kydryński)

Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca.


 

Lucjana Kydryńskiego
wspomina
Jerzy Gruza

 




Wiosna 1994 r., słonecznie, sale szpitalne pełne odwiedzających. Po korytarzach suną szurając kapciami ludzie sukcesu. Z pierwszych stron gazet. Wszyscy po operacjach by-passów. Lucjan uśmiechnięty - wszystko się świetnie udało. Stoimy wokół łóżka, dowcipkujemy. Lucjan śmieje się, ale przezornie trzyma się za piersi, tam, gdzie jest pozszywany. Ogólna wesołość.

Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca. Ta operacja pozwoliła mu jeszcze funkcjonować prawie normalnie przez kilkanaście lat. A jego życie nic a nic nie wskazywało, że może być chory. Bywał, pisał, występował, żartował, udzielał wywiadów, podróżował, chłonął wszystko, co miało jakiś blask, nowość czy wartość, głównie jeżeli chodzi o muzykę i życie towarzyskie. Trochę jakby chciał zagłuszyć czające się w sercu niebezpieczeństwo.

Lucjana poznałem, nie pamiętam kiedy, wiem, że go obsadziłem w "Wojnie domowej" w marzeniu sennym Pawła, któremu śniło się, że występuje na festiwalu w Sopocie i zapowiada go Lucjan Kydryński. Musiałem go znać wcześniej. Przypuszczalnie z pierwszych sopockich festiwali. Skąd tam się wziął, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zawsze tam był, nawet jak nie występował.

Na początku było słowo... Głos radiowy. Rozpoznawalny i charakterystyczny w sposobie wymawiania "r", łatwy do naśladowania i parodiowania przez licznych estradowców, przy ogólnym śmiechu widowni, ale życzliwym. Lucjan budził ogólną sympatię, chociaż nie u krytyki, dziennikarzy, pismaków odsyłanych z pisania o brudnej posesji w domu takim a takim w dziale miejskim do recenzowania występów na estradzie.

Zresztą rola konferansjera była zawsze trochę w pogardzie. Był dodatkiem, nie zauważano, że był właściwie trzecim Panem z Kabaretu Starszych Panów. Nie lubili go też i poważni specjaliści, z zazdrości o powodzenie, wygląd, elegancję, uśmiech i możliwość błyszczenia na ekranie telewizora. Ale on nie świecił światłem odbitym, jak mówił kiedyś o telewizji pewien prezes - on sam świecił własnym blaskiem. I to irytowało.

Przed i w trakcie sopockich festiwali był monopolistą przedstawiania wielkich gwiazd światowej estrady w Polsce. Zwykle występował z nimi w Sali Kongresowej. Był chyba jedynym, który mógł sprostać tej roli pod względem wiedzy, taktu i umiejętności podbicia walorów artysty, którego prezentował.

A przy tym spotkaniu z wielkimi gwiazdami bawił się wymyślaniem takich piekielnie trafnych określeń czy haseł jak:

- Czarny Anioł polskiej piosenki - Ewa Demarczyk!
- Oczy ma przepastne jak jezioro Ładoga - o jakiejś Rosjance.
- Czarna Syrena Nocy - Juliette Greco!
- Napoleon piosenki - Charles Aznavour!
- Jednocześnie śpiew ptaków i trzęsienie ziemi - Yma Sumac!
- Półdiablę pożerające mężczyzn - Earta Kitt!

Zazdroszcząc mu, kiedyś pokusiłem się o wymyślenie czegoś podobnego i zapowiadając Halinę Kunicką, żonę Lucjana -wygraserowałem:
- Teresa Żylis-Gara polskiej piosenki łatwej i przyjemnej - Haaaaaalina Kuuuuuunicka!

Oczywiście też dostałem brawa. Życie estradowca nie jest trudne. Na pozór. Niewielu zdawało sobie sprawę z tego, że Lucjan interesował się na poważnie muzyką poważną, że pisał, że miał rzetelną wiedzę na temat operetki, musicalu, opery. Wiedzę prawie encyklopedyczną. Zdumiewał mnie znajomością tego, co na przykład dzieje się w drugim akcie, czwartej scenie mało znanej operetki, kto kogo, jak ma na imię kochanek i w jaki sposób wyznaje swoją miłość żonie ambasadora Transylwanii. Czasami przepytywałem go dla żartu udając zainteresowanie. Odpowiadał bezbłędnie.

O właśnie! Dziedzina operetki też czeka na swojego Trelińskiego i Warlikowskiego. Nie pogardzajmy nią. Moje odkrycie.

Wprowadził Polaków w świat muzyki wszystkich rodzajów, na różnych poziomach zainteresowań, wciskał muzykę i kucharce z baru mlecznego, i profesorowi uniwersytetu. Otwierał na oścież bramę, przez którą wlewały się dźwięki i popularnego szlagieru muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, i szlachetnych prób piosenki kabaretowej, i przebojów światowych, i wreszcie muzyki poważnej. Jako enterprener z wyboru i zamiłowania.

Interesował się teatrem i filmem, pisał recenzje pod pseudonimem Aleksandra w "Przekroju". W formie listów recenzował to, co się dzieje kulturalnego w Warszawie. Pisał książki, encyklopedię musicalu, operetki, wspomnienia z podróży, spotkania z Gwiazdami. Wszystko to na nic. Lucjan kojarzyć się będzie publiczności zawsze z Festiwalem Sopockim. Siła telewizji!

Lucjan był związany z festiwalem od samego początku. Mnie te festiwale zlewają się w jeden wielki miszmasz ludzi, gwiazd, efektów specjalnych, konkursów, piosenkarz zjeżdżający pod sufitem na linie jako Hermaszewski, "Jaskółka" śpiewana na górze wśród drzew Opery Leśnej, chociaż było kilka wydarzeń, które wryły nam się wszystkim w pamięć.

Najlepszym pomysłem Lucjana, aby odświeżyć konwencje typowej konferansjerki, było zaproszenie do współpracy w prowadzeniu koncertów młodej pulchniutkiej dziewczyny o wyglądzie aniołka, z długimi blond włosami w przezroczystej białej sukience, z torebką przewieszoną przez ramię.

Wychodził z nią na scenę, zapowiadał, ona stała z boku, nic nie mówiła i wracali za kulisy. Za trzecim razem na widowni i przed telewizorami wrzało: Kto to jest? O co chodzi? Dlaczego ona nic nie mówi? Lucjan po trzecim wyjściu poinformował zaintrygowaną widownię, że ta młoda osoba to praktykantka, która przygotowuje się do prowadzenia następnego festiwalu zamiast Ireny Dziedzic. Na razie oswaja się ze sceną.

Zawrzało. Rozdzwoniły się telefony z kierownictwa telewizji, komitetów partyjnych, biur, urzędów. Na nic zdały się tłumaczenia, że to żart. - Jak ona może zapowiadać przyszły festiwal, kiedy nie potrafi nawet ust otworzyć?! - pytano.

Rano budzi mnie centrala telefoniczna Grand Hotelu i łączy z jakimś ważnym zakładem pracy, gdzie już odbyła się masówka pod hasłem: "Załoga naszego zakładu na zebraniu w dniu... jednoznacznie wyraża swoje potępienie i uchwala, aby ta osoba nie występowała w następnym festiwalu, gdyż nie potrafi w ogóle mówić". Nie ukazała się już więcej w amfiteatrze. Ale można ją oglądać w ciągle powtarzanym "Czterdziestolatku", w scenach z laboratorium, gdzie czasami mówi.

Z zapowiadającymi festiwal był stały kłopot. Para Irena Dziedzic i Lucjan byli niezastąpieni. Być może dlatego, że rywalizacja między tymi ówczesnymi personalities rozpalała spory, domysły i plotki. To było dwoje ambitnych, inteligentnych ludzi, których osobowości wpływały na przebieg festiwalu. Jakoś pasowali do siebie, mimo że prywatnie Lucjan nie przepadał za Ireną. Ale ich obecność na estradzie nadawała całemu spektaklowi jakiś prywatno-towarzyski charakter. Publiczność miała poczucie, że jest zaproszona na to spotkanie. Czuła się zaszczycona. Nie podobało się to specjalnie dyrekcji ani "górze". Do dzisiejszego dnia zarzut, że bawimy się we własnym gronie, a nie z "całym narodem", wycina wszystko to, co jest istotą telewizji: intymność, prywatność i pozytywny snobizm.

Później, gdy zmieniali się organizatorzy festiwalu, zaczęto wydziwiać z ludźmi, których lansowano w roli konferansjerów. Aktorzy, redaktorzy, piosenkarze, a nawet jeden z dyrektorów Wydziału Kultury w Gdańsku uznał, że sam wystąpi zamiast Lucjana Kydryńskiego. Udało mu się. Wystąpił. Pierwszy i ostatni raz.

Dziesięciolecie Sopotu. Ten, kto wymyślił festiwal w Sopocie, chyba wziął pieniądze od CIA. Otworzył okno na świat Zachodu! Nie tylko nam, ale tym na Kamczatce. Bo transmisje, nawet okrojone z tzw. Miazmatów, docierały do całego obozu. Minęło dziesięć lat. Zrobiliśmy serie talk-shows na ten temat. Irena, Lucjan, ja i kilku zaproszonych gości. Wspomnienia, żarty, kpiny z tradycyjnych schodów, po których nie da się chodzić, bo schody umieli projektować starożytni, ale nie polski scenograf, luz, zabawa. Pierwszy odcinek poszedł w lipcu, tak aby wycelować na XI Sopot. Wzywa mnie ówczesny dyrektor programowy.

- Panie Jerzy, drogi, kochany! Nagraliście dziesięć odcinków, tak? I bardzo dobrze. Irena i pan Lucjan bardzo zabawni. Ale po co nam to? Puściliśmy jeden i wystarczy. Niech towarzysz Olszowski wróci z urlopu i to zobaczy, głowy nam wszystkim pourywa! Dlaczego? Nie wiadomo. A właściwie wiadomo.

Obok wybitnych gwiazd estrady, takich jak Aznavour, Joan Baez, Demis Roussos, Johny Cash, na konkurs przyjeżdżało sporo amatorów. Pewnego razu nagrodę otrzymał jakiś Szwed, który w finale wystąpił w jasnoniebieskim smokingu. Wywarło to na wszystkich nosicielach garniturów z Wistuli i Bytomia piorunujące wrażenie. Oklaski, entuzjazm... Nawet Lucjan spojrzał krytycznie na to, co od lat stale miał na sobie w Sopocie. Uwielbiał ciemne garnitury, w nich czuł się najswobodniej. Zmusiłem go, gdy na czterdziestolecie polskiej telewizji zaczynaliśmy program "Historia telewizji łatwej, lekkiej i przyjemnej", by kupić sobie po smokingu.

- Jak to? Za własne pieniądze? - Lucjan długo mieszkał w Krakowie.
- Tak. Musimy jakoś wyglądać.

Cykl tych programów cieszył się sporą oglądalnością. Anegdoty, żarty, zabawne historie związane z zakulisowymi wpadkami, zawsze mieliśmy jakąś cover story i zaproszonego do niej specjalnego gościa. No i publiczność. Znajomi. Znane twarze, ludzie autentycznie śmiejący się, dopowiadający z widowni, bez tego telewizyjnego sztywniactwa i martwoty, to zaczęło drażnić. A poza tym! Jak to, historia? Historia telewizji zaczęła się od czasu, gdy nasz Władek, Stasiek i Mietek usiedli na fotelach dyrektorów w TVP.

Minęło kilka lat. Drogi nasze się rozeszły, każdy szukał innego pola do eksploatacji. Nie było źle. Jeszcze jedna wspólna z Lucjanem próba reanimacji naszych pomysłów. Ale podczas oglądania pilotowego odcinka jedyna uwaga, jaką zrobiła redaktorka odpowiedzialna, była taka, że w programie widać kawałek zagiętego w rogu dywanu. Spojrzeliśmy z Lucjanem na siebie i w milczeniu opuściliśmy Woronicza.

A potem mijanka w Instytucie Kardiologii w Aninie. Ja wychodzę, on się kładzie. Lucjan na badanie, ja oddaję krew do analizy, on jeszcze występuje, ja leżę i jem szpitalną zupę. Ja wychodzę, on się kładzie. Na dłużej. Odwiedzam go.

Lucjan leży obłożony aparaturą jak jakiś astronauta, który ma zaraz odlecieć w kosmos. Ale uśmiecha się. Opowiadam jakiś dowcip Holoubka zasłyszany w kawiarni Czytelnika. Obok siedzi Halina wymęczona, ale sztucznie w dobrym humorze. Ja wstydzę się swojej opalenizny i dobrego wyglądu. Na pocieszenie cytuję, po raz nie wiem który, opinię mojego chirurga: "Żeby pan tak wyglądał wewnątrz, jak pan wygląda na zewnątrz, to byłbym zadowolony". Śmiejemy się. Lucjan blady przywołuje Halinę ręką... Wychodzę, udając, że się spieszę.

Jeszcze jedna wizyta kontrolna w Aninie. Czekam na windę. Otwierają się drzwi. Siostra popycha wózek, na którym siedzi schorowany człowiek o nieobecnym spojrzeniu, jakby mu było już wszystko jedno. Odwracam głowę, nie chcę patrzeć. Dopiero po chwili orientuję się, że to Lucjan.




POLITYKA nr 38, 23 września 2006

Ja już nie wrócę (Halina Poświatowska)

 

Od dziecka zmagała się z nieuleczalną chorobą serca. Być może dlatego w dorosłym życiu kochała tak mocno, jakby każdy pocałunek miał być ostatnim.



Właśnie ona, tak wiele z nas, nauczyła mówić o miłości. Halina Poświatowska, poetka i tłumaczka, żyła zaledwie trzydzieści trzy lata. Wydała cztery tomy wierszy i jedną książkę prozą. Jej całe życie było walką o życie w sensie dosłownym.

W jej twórczości nie ma rozedrgania i egzaltacji. Poetka nie kryguje się, nie zasłania, nie udaje naiwnej. Doświadcza mocno i choć wiadomo, że zmaga się ze słabością ciała, kompensuje to siłą uczucia i intelektu. Wiersze Poświatowskiej czyta się po raz pierwszy z rumieńcem wstydu na twarzy, powodowanym tym, że oto ktoś odważył się dopuścić nas tak blisko do własnej, intymnej tajemnicy miłości.

Była nazbyt piękna...

Rodzice i przyjaciele nazywali ją "Haśką", "Hasieczką", lekko i czule. Wiele lat później Stanisław Grochowiak, opisując Poświatowską, zanotował: "Nie była ładna. Była nazbyt Piękna...".

Rzeczywiście była w niej lekkość, kruchość. Halina Poświatowska, z domu Myga, urodziła się 9 maja 1935 roku w Częstochowie. Trzy styczniowe dni 1945 roku zdecydowały o całym jej życiu, bowiem oblężenie miasta rodzina Mygów spędziła, ukrywając się w piwnicy. Zimno, wilgoć i wycieńczenie spowodowały, że dziewczynka zachorowała na anginę, która spowodowała zapalenie wsierdzia, a w konsekwencji wadę nabytą zastawki dwudzielnej serca. Schorzenie, dzisiaj leczone za pomocą stosunkowo prostej operacji, w latach 40. było uważane za nieuleczalne. Całe lata dusząca się poetka spędzała w szpitalach i sanatoriach. Nie mogła chodzić, biegać, skakać. Zakazane jej były silne wzruszenia (jak to wówczas mówiono: ekscytacje), emocje. Zabroniono jej zatem wszystkiego, czego w tym samym czasie doświadczały jej koleżanki: zwykłego życia, ruchu. W smutnych latach 40. jej życie było smutne w dwójnasób.

W 1945 roku, w którym Poświatowska zachorowała, zmarła jej młodsza, zaledwie trzyletnia, siostra Elżunia. Ten rok jest więc w życiu poetki datą graniczną. Przestała być wówczas dziewczynką z prowincjonalnego miasta, której życie powinno mieć wszelkie cechy zwyczajności. Stanisława Mygowa, matka Haliny Poświatowskiej, stała się od tej chwili przewodnikiem córki po świecie. Musiała ją nauczyć radzić sobie z chorobą, prowadzić przez świat szpitali i klinik, a jednocześnie stwarzać namiastkę normalnego życia. To ona spędzała długie godziny przy łóżku córki, czytając jej książki i opowiadając różne historie. Dziewczynka godziła się łykać gorzkie lekarstwa tylko po to, by matka nie przerywała opowieści. "Byłam wszędzie: w stepach zachodniej Ameryki, brałam udział w ekspedycjach afrykańskich, płynęłam przez wzburzony ocean" - napisze wiele lat później Poświatowska o dniach, które wypełniał jej głos matki. W ten sposób żyła w świecie obrazów, których nie widziała, i uczuć, których nie dane jej było doświadczyć. Jej bladosina cera różniła się tak bardzo od różowych twarzy koleżanek, ruchy miała powolne, oddech nierówny, urywany. Tak niewiele było w niej życia, a ona tak bardzo pragnęła się cieszyć. Jej marzeniem było nawet to, co dla innych dziewczyn było nieznośną codziennością - chodzenie do szkoły. "Haśka chodziła do szkoły tylko dwa lata, i to z ogromnymi przerwami, a tak uczyła się w łóżku" - wspominała jej matka.

To ona była najpierw nauczycielką poetki, później jej maszynistką (przepisywała wszystkie jej wiersze), pierwszym czytelnikiem, krytykiem i agentem. Dzięki matce Poświatowska mogła w ogóle debiutować. Stanisława Mygowa znała swoją córkę jak nikt. Nauczyła się zatajać przed nią nawet najgorszą prawdę. "Jej oczy kryły tajemny kod, którego każdy znak umacniał we mnie poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, nie podejrzewałam nawet, że matka potrafi kłamać oczami" - pisała poetka. Gdy ta zorientowała się, że córkę podtrzymuje przy życiu nauka, postanowiła pomagać jej ze wszystkich sił, choć sama nie była wykształcona. Gdy Poświatowska zaczęła pisać, matka nauczyła się oceniać literackie postępy córki i gdy tylko uznała, że jej utwory nadają się do druku, postanowiła zrobić wszystko, by umożliwić ich publikację. Rozpoczęła więc wędrówkę po redakcjach rodzinnej Częstochowy i doprowadziła do tego, że zimą 1956 roku w lokalnej "Gazecie Częstochowskiej" po raz pierwszy ukazał się wiersz Poświatowskiej. "Matka umiała bezbłędnie ocenić zarówno ryzyko związane z różnymi wyborami córki, jak i konsekwencje użytych wobec niej środków przymusu. Z reguły akceptowała decyzje Haliny lub po prostu godziła się z nimi, wierząc, że mimo wszystko, mimo wielu zastrzeżeń, przyniosą jej krzepiącą satysfakcję" - opisuje relacje poetki z matką biograf, Grażyna Borkowska.

Ślub, czyli... samobójstwo

Adolf Poświatowski, student Łódzkiej Szkoły Filmowej, miał dwadzieścia trzy lata i cierpiał na anginę pectoris (dławicę piersiową). Był równie chory na serce jak osiemnastoletnia wówczas Halina. Poznali się w sanatorium w Kudowie i bardzo szybko podjęli decyzję o ślubie. Jeden z lekarzy, gdy dowiedział się o zamiarze młodych, powiedział, że to samobójstwo. "Osobno może mielibyście jeszcze jakieś szansę! - krzyczał. - A tak czeka was pewna śmierć".

Młodzi wzięli ślub na przekór chorobie, rodzicom, lekarzom. Wszyscy mówili, że to uczucie nie ma racji bytu, a oni chcieli udowodnić, że miłość może się spełnić nawet wtedy, gdy jest skazana na śmierć i to w sensie dosłownym, a nie tylko metaforycznym.

Poświatowscy zamieszkali u rodziców Haliny. On malował, ona pisała wiersze, razem czytali książki. W ich małżeństwie było coś z udawania przez młodych dorosłych, a wśród ulubionych lektur: "Kubuś Puchatek", "Don Kichot", wiersze Apollinaire'a. Tak jakby słowami pisarzy usiłowali zaczarować los, plamami farby zamalować to, co nieuchronne. "W środku nocy, obudzona jego szybkim oddechem, przyciskałam ręce do jego pobladłych policzków.


Śmiertelny atak serca dosięgnął Adolfa Poświatowskiego w hotelu Europejskim w Krakowie 22 marca 1956 roku. Poświatowska była w tym czasie w sanatoritum w Rabce, gdzie obydwoje mieli spędzić Wielkanoc. Wiadomość o śmierci męża przywiozła jej matka. "Coraz mniej wierzę w niebo (wcale nie wierzę)" pisała poetka po śmierci męża. Miała dwadzieścia jeden lat, była wdową, osobą śmiertelnie chorą i przygotowywała do druku swój pierwszy tom poezji "Hymn bałwochwalczy".

Serce Poświatowskiej było tak słabe, że w Polsce nie było już dla niej ratunku. Z chorobą nie potrafili sobie poradzić lekarze z Krakowa, którzy zajmowali się nią od lat. Nawet najlepsi w Polsce kardiochirurdzy z Poznania, poproszeni o konsultację, nie zdecydowali się na operację. Jedynym ratunkiem dla poetki był zabieg za granicą.

Dwa lata trwały starania, by mogła wyjechać do USA, o co zabiegali: profesor Julian Aleksandrowicz, który opiekował się Poświatowską niemal od początku choroby, rodzice, amerykańska Polonia. Organizowanie wyjazdu było prawdziwym wyścigiem z czasem, ponieważ Poświatowską z każdym dniem miała coraz mniej sił. Ostatnią przeszkodą okazało się badanie przed wejściem na pokład transatlantyku Batory, którym miała popłynąć do Nowego Jorku, by stamtąd już samolotem polecieć do Filadelfii. Okrętowy lekarz odmówił wpuszczenia poetki na statek. Interweniującej matce powiedział wprost, że w każdej chwili może oczekiwać zawiadomienia o śmierci córki.

Ostatecznie w sierpniu 1958 roku Poświatowska odpłynęła do Stanów Zjednoczonych. Tam przyjęła ją Polonia, która uznała młodą rodaczkę za osobę wymagającą opieki i troski. Operacja była niezwykle trudna, a z powodu zastosowania w niej nowoczesnych rozwiązań medycznych, transmitowano ją na żywo w amerykańskiej telewizji. Ponieważ rokowania przed terapią nie były zbyt dobre, proces zdrowienia i rekonwalescencji był uważany niemal za cud. Poświatowską otaczało więc życzliwe zainteresowanie, obsypywano ją prezentami, odwiedzano, prowadzono pogawędki. Prawie nikt nie czytał tam jej wierszy. Nie wiedzieli, że ta młoda i wiotka dziewczyna o podkrążonych oczach pisze otwarte erotyki.

Powrót do życia

Tym większe wywołała zdumienie, gdy oświadczyła, że po udanej operacji i rehabilitacji nie chce wracać do Polski, tylko pragnie zostać i uczyć się dalej w Ameryce. Dano jej wówczas odczuć, że jest niewdzięczna i zarozumiała. Uważano, że niszczy swoje odzyskane dopiero co zdrowie. Ona tymczasem budziła się do życia. Do tej pory świat był dla niej niczym ciastko na wystawie sklepowej. Kraków znała głównie z okien taksówki, którą jeździła do kliniki. Znała sanatoria i kliniki, zmieniała kolejne szpitalne łóżka i sanatoryjne fotele, a teraz miała szansę naprawdę żyć.

Z pomocą przyjaciela rozpoczęła starania o przyjęcie jej do college'u i przyznanie stypendium. Otrzymywała odmowę za odmową, aż w końcu, gdy już niemal pogodziła się z myślą o powrocie do Polski, trzy prestiżowe uczelnie zaproponowały jej stypendium. Poświatowska wybrała Smith College, jedną z najlepszych żeńskich szkół w USA. Początkowo uczyła się słabo, jednak wkrótce, gdy tylko poznała dobrze język, została jedną z najlepszych studentek. Wkrótce zaczęły o nią zabiegać amerykańskie uniwersytety. Prestiżowy Stanford University of California proponował stypendium w wysokości dwóch i pół tysiąca dolarów.

l wtedy właśnie, gdy zaczął się spełniać jej amerykański sen, poetka zdecydowała się wracać do Polski. Tym razem oburzeni byli sami Amerykanie. Uważali, że Poświatowska zmarnuje się w Polsce, że zaprzepaści szansę, jaką od nich otrzymała. Tak naprawdę nie miał jej kto zatrzymać w Ameryce. Z Polonią już dawno nie utrzymywała kontaktu, cudzoziemskie koleżanki, z którymi zaprzyjaźniła się w college'u (jak Japonka Yasuko), też chciały wracać do swoich krajów, a w dodatku trochę jej zazdrościły stypendiów, zaś jedyny mężczyzna, z jakim związała się w Stanach, poeta Joseph Margolis, ostatecznie porzucił ją i wrócił do żony. Poświatowska miała nadzieję, że wyleczone serce będzie sprawne już zawsze i że będzie mogła żyć w Polsce tak samo swobodnie jak w USA.

Mamo, już nie wrócę...

Jesienią 1956 roku Poświatowska poznała chyba najważniejszego mężczyznę swojego życia. Jerzy Morawski był debiutującym poetą i pisarzem. Na podstawie rozmów z nim i wzajemnej korespondencji powstała "Opowieść dla przyjaciela". Był powiernikiem jej najskrytszych myśli. "Jesteś mi równie bliski jak moje własne serce", napisała w jednym z listów. Poświatowska, przyzwyczajona do opieki i admiracji, z trudem przyjmowała krytykę, tymczasem Morawski - jako jeden z niewielu ludzi - stawiał jej wysokie wymagania intelektualne i emocjonalne. To jemu mówiła o swoim życiu w Ameryce, opisywała strach przed operacją, śmierć przyjaciół z oddziału szpitalnego w Filadelfii. Ona, wówczas 23-letnia, miała świadomość, że może spotkać ją ten sam los, co Stellę czy Rosemarie, które zmarły podczas zabiegów. "Opowieść..." stała się historią odkrywania siebie, budowania własnej tożsamości. Do czasów amerykańskich życie Poświatowskiej, wypełnione chorobą, cierpieniem i śmiercią, było w gruncie rzeczy losem dość jałowym. Gdy nagle okazało się, że może już o sobie decydować, nie wahała się. Wiedziała, czego chce i ogromną radość sprawiło jej to, że może wreszcie decydować o sobie. Nienawidziła, gdy w Polsce, przed operacją, lekarze kazali jej siedzieć w fotelu i czytać książki. "Niedoczekanie - zwykła mawiać do siebie. - Hasieńko, siedź w fotelu - brr! - Hasieńko, książeczki sobie czytaj! - Niedoczekanie! -pisała.

Powrót "Batorym" do Polski był tak różny od wyjazdu... Tamta podróż dawała ledwie nadzieję, ta pewność. Poświatowska wierzyła, że będzie zdrowa. Rozpoczęła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, później została asystentką na wydziale filozofii. Mieszkała w domu literatów przy Krupniczej, a jej sąsiadką była Wisława Szymborska. Publikowała coraz więcej własnych utworów i przekładów, w tym Margolisa, swojej dawnej miłości,

l gdy wszystko wydawało się wreszcie dobre i spokojne, poczuła znajome ukłucie pod lewą łopatką. Potem kolejne. Znowu było jej zimno i duszno. Wróciły szpitalne łóżka i sanatoria. To wszystko, przed czym uciekała, znowu miało ją w garści. W dodatku Jerzy Morawski nie zgadzał się, by opublikowała zbiór jego listów, który był już przygotowany do druku. "Ta dziewczyna stanęła po stronie struktur niweczących tę miłość. Była coraz bardziej daleka, daleka - jak zatopiona katedra" - tak wiele lat później pisarz usprawiedliwiał powody odmowy. Jeszcze zdążyła pojechać do Jugosławii i do Paryża. A potem było to samo co zwykle. Matka siedząca przy łóżku i "kłamiąca oczami", lekarze, pielęgniarki i wszechwładna śmierć. Trzy miesiące spędziła w krakowskiej klinice, czekając na operację. Niedługo przed śmiercią, powiedziała do matki: "Ja już nie wrócę". Chyba czuła, że jej czas dobiega końca, bo już nie walczyła, poddawała się... Zmarła 11 października po nieudanej operacji.

 

ANNA GRUŻEWSKA

 

PANI Nr 5
Angora Nr 21 - stamtąd śródtytuły;


 

Kupuję los i czekam (Ewa Błaszczyk)

 

Od 7 lat walczy o zdrowie ciężko chorej córki. Nie zamknęła się w swojej tragedii. Pomaga dzieciom po ciężkich urazach mózgu, wspiera ich rodziców. Ma odwagę i wierzy w cuda.




Dla wielu jest mistrzynią życia. Nie załamała się mimo tragedii. Działa w Fundacji "Akogo?", pomaga ciężko chorym dzieciom, rozpoczyna budowę kliniki "Budzik". Niedawno wróciła z Moskwy, gdzie jej córka Ola przeszła kolejną operację. Imponuje energią, wiarą, optymizmem.

GALA: Skąd w tobie tyle siły i determinacji?

EWA BŁASZCZYK: Po prostu trzeba sobie jasno powiedzieć, czy chce się umrzeć, czy nadal żyć. Ja wybrałam życie i wszystko, co robię, jest tego konsekwencją.

GALA: Zaskakujesz sama siebie?

E.B.: Czasem, jak o tym wszystkim myślę, jestem przerażona. Nie mogę uwierzyć, że Ola trafiła na leczenie do Moskwy, że zaczynamy budowę "Budzika". Budzę się o czwartej rano i robi mi się słabo. Ale potem stawiam kolejny mały krok, i tak każdego dnia.

GALA: Dostajesz setki listów. O czym ludzie do ciebie piszą?

E.B.: O swoich kłopotach, podobnych doświadczeniach. A jednocześnie chcą mnie wesprzeć dobrym słowem, myślami, modlitwą. Piszą z potrzeby serca. To piękne i wzruszające.

GALA: Kto jest dla ciebie pięknym człowiekiem?

E.B.: Zawsze budziły moją fascynację, szacunek osoby kreatywne, które coś z siebie dają, chcą więcej. Lubię ludzi wrażliwych, którzy jednocześnie są zwyczajni, nie stroją min, nie są nadmuchani. Takich, którzy zawsze pomogą drugiemu człowiekowi w jego zmaganiach. Piękna jest też w ludziach miękkość, tolerancja, zrozumienie.

GALA: Jak pięknie żyć, niezależnie od tego, co nas spotyka?

E.B.: Z wdzięcznością... wobec Boga, losu. Każdy sam to sobie musi nazwać.

GALA: Za wszystko?

E.B.: Tak, że w ogóle nas coś spotyka. Jak ma się taki stosunek do życia, to wtedy wszystko jest darem, niespodzianką, jest piękne, łatwiejsze. Nie ma w nas złych emocji, destrukcji. Ludzie wokół się otwierają, więcej dają.

GALA: Trzeba czegoś w życiu doświadczyć, żeby pięknie żyć?

E. B.: Jak się wszystko gładko toczy, nie ma na to szans. Trudne zdarzenia usuwają z naszego życia egoizm, próżność, brak pokory, pychę. Uczą wrażliwości na innych, pozwalają więcej zobaczyć.

GALA: Co jest dla ciebie w życiu najważniejsze?

E.B.: Zawsze to samo. Druga osoba. Ale nie myślę już o nikim, że to jest mój człowiek, tylko że to jest absolutnie wolny człowiek, który jak chce, to mi trochę da. Weźmie za rękę, czasem tylko posłucha, będzie obok. Bliski człowiek to skarb niepojęty.

GALA: Słyszałam, jak twoja starsza córka Mania mówiła do Oli przed wyjazdem do Moskwy: "Obudź się, Ola. Już mama ma fundację, pomagasz chorym dzieciom. Już nie musisz spać...".

E.B.: Wiesz, u mnie też to jest. Mam pod czaszką taką myśl: "Łopata już prawie wbita, no i co...". 6 grudnia będziemy z Olą znów w Moskwie. Kupuję los i czekam. Chcę wierzyć, że "na coś".


Alina Mrowińska

GALA Nr 46-47/2007, od 12 do 25 listopada

Mimo wszystko (Anna Dymna)

Mam 55 lat, dla aktorki w tym wieku ról jest coraz mniej,
dlatego nie ukrywam, że chciałam znaleźć sobie jakieś inne pole do działania.
Teraz pracuję na swoje zwyczajne człowieczeństwo.


 

Rozmowa z Anną Dymną
o tym, co najważniejsze





KATARZYNA JANOWSKA: - Patrzy pani w lustro i kogo widzi: aktorkę, społecznicę, dojrzałą kobietę? 

ANNA DYMNA: - Rzadko patrzę w lustro. Zdarza mi się to w teatrze przed spektaklem i wtedy wyraźniej widzę ślady życia na mojej twarzy, ale staram się Dymnej nie analizować. Maluję się i szybko wchodzę w postać, którą gram. Kiedy przed laty do mojej mamy ktoś mówił: o, jaka ładna ta Małgosia (w domu Anna była Małgosią), mama czerwieniła się i kwitowała to uśmiechem i słowami: "to miłe i dobre dziecko, i zwyczajne". Tak więc od dziecka wiedziałam, że zewnętrzność nie jest najważniejsza, choć oczywiście potem w aktorstwie bardzo mi pomagała. Na początku w filmach nie musiałam nic wielkiego grać, wystarczyło, że byłam na ekranie, ładnie się uśmiechnęłam, zapłakałam i już. Aktorką bywałam na scenie.

Ciekawe role zaczęła pani grać, kiedy ze ślicznej filigranowej dziewczyny zmieniła się w dojrzałą kobietę. Wielkie kreacje stworzyła pani m.in. w Teatrze Telewizji, gdzie zagrała pani Kławdię w "Czarodziejskiej górze" i Bertę w "Emigrantach" Joyce'a. Słynna jest już anegdota, jak Kazimierz Kutz na planie "Opowieści Hollywoodu" wołał: Stara, gruba baba na scenę! A pani dopiero po chwili zorientowała się, że to o nią chodzi. W pani przypadku fizyczna zmiana zadziałała na plus.

Z Kaziem Kutzem nigdy wcześniej nie pracowałam, choć przyjaźnił się z Dymnym, ale nie byłam w jego typie. Jak utyłam, to powiedział, że wreszcie widać, że jestem babą. Brutalnie, ale celnie uświadomił mi, jak wyglądam i co z tym mogę zrobić. Nie da się jednak ukryć, że dla aktorki czas jest szczególnie okrutny. Pierwszy Rubikon do przekroczenia pojawia się w okolicach trzydziestki. Wiele dziewczyn już wtedy wypada z zawodu, bo świeżość się ulatnia i okazuje się czasami, że poza nią aktorka nie miała nic więcej do zaproponowania. Z każdą dekadą trudniej jest kobiecie utrzymać się w zawodzie.

Ale pani się udaje. Ostatnio w "Orestei" u Jana Klaty w Starym Teatrze zagrała pani Klitajmestrę. Jest w tym spektaklu niezwykła scena, w której matka okazuje miłość synowi. Klitajmestra tuli Orestesa, wiedząc, że za chwilę ją zabije, by pomścić śmierć ojca. Udaje im się na chwilę powrócić do czasu niewinności. Skąd pomysł na taką scenę?

Aktor, który gra mojego syna, zapytał mnie, w jaki sposób najczęściej okazywałam czułość swojemu dziecku. Kiedy mój syn był mały, kładliśmy się koło siebie i delikatnie drapałam go po plecach. Kiedyś tak robiła moja mama i to są najpiękniejsze i najważniejsze momenty w moim życiu, które dają mi siłę już kilkadziesiąt lat. Stąd wzięła się ta scena. Matka, syn i córka tulą się do siebie. Los na chwilę został wzięty w nawias. Ta chwila im się należy.

Na ród Atrydów została rzucona klątwa, przed którą nie ma ucieczki. Długo zastanawialiśmy się wszyscy z Jankiem Klatą, czy takie klątwy dzisiaj też nas dotykają. Przyszły mi z pomocą doświadczenia z programu "Spotkajmy się", w którym rozmawiam z osobami chorymi i niepełnosprawnymi. Właśnie gdy zaczęły się próby, przygoto-wywałam do programu rozmowę z Mirkiem Żochowskim, który jest chory od urodzenia na zespół Tourette'a. Dotknięci tą chorobą ludzie robią rzeczy, których wcale nie chcą: klną, krzyczą, wykonują dziwne ruchy. Zachowują się tak, jakby ich ktoś spętał klątwą, uwięził we własnym ciele, z którego nie ma ucieczki. Mimo to Mirek szuka sensu życia, próbuje przekroczyć sam siebie. Zrozumiałam, że Klitajmestra też jest uwięziona we własnym losie. Kocha swojego męża, ale musi go zabić. Próbuje przynajmniej uratować syna. Chce go wyrwać z koła przeznaczenia i dlatego każe mu odejść z domu, przeczuwając jednocześnie, że on ją za to znienawidzi. Dla matki odrzucić własne dziecko jest niewyobrażalnie trudne, właściwie niemożliwe. Szukałam w sobie emocji, które pozwoliłyby mi to zagrać. Wtedy przypomniałam sobie fragment wiersza księdza Twardowskiego: "zapomnij że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz". Klitajmestra z miłości do syna przekreśla siebie.

Czy reżyserzy młodego pokolenia wymagają od aktora sięgania w głąb siebie, obnażania, ekshibicjonizmu?

Przez kilka lat słyszałam, że młodzi reżyserzy nie chcą ze mną pracować. I co mogłam na to poradzić? Nie chcą, to trudno. Kiedy Janek Klata zaproponował mi rolę, pomyślałam, że jeśli wyczuję w tym jakąś hucpę, oszustwo, próbę manipulacji, to przecież mogę oddać rolę. Ale zobaczyłam ludzi świetnie przygotowanych, pasjonatów pełnych energii, zapału, radości.

Klata wie, czego chce. Jest odważny, nie boi się zaryzykować, że nie każdy widz zrozumie przebieg jego narracji. Chce być maksymalnie wierny swojej wizji. Były momenty, w których moi młodsi koledzy się śmiali, a ja nie wiedziałam z czego. Na przykład Orestes biega po scenie z komiksem "Punisher", a ja nie znałam tego bohatera. Nie lubię komiksów. Ograniczają moją wyobraźnię. Ale wiadomo, że jest to kod czytelny dla wielu młodych ludzi, pomaga im zrozumieć świat, wypełnia brak autorytetów. I dobrze. Dzięki roli Klitajmestry i mój świat bardzo się poszerzył.

Chwali pani pracę z Janem Klata. Na ogół jednak czuje się napięcie między dojrzałymi twórcami teatru a młodymi. Coś się zacięło w międzypokoleniowej sztafecie.

Nie da się ukryć, że na naszych oczach toczy się ostra wojna między tzw. młodym i starym teatrem. Wojna, która nikomu nie służy. Teatr jest tak rozległą przestrzenią, że mieszczą się w niej różne style i wizje. My możemy przecież dzielić się z młodymi swoim doświadczeniem, umiejętnościami, ale najpierw musimy się otworzyć na ich język, sposób opisu rzeczywistości. Nikt nie musi nikogo ani opluwać, ani niszczyć, ani wyśmiewać. Świat się zmienia, a teatr wraz z nim. Nie da się tego zatrzymać, choćbyśmy nie wiem, jak chcieli. Czasem mam wrażenie, że niektórzy koledzy nie chcą tego przyjąć do wiadomości.

Kiedy patrzy pani na młode ładne aktorki, pojawia się ukłucie zazdrości?

Byłam wychowana w kulcie starych ludzi. Uważałam, że moja babcia z pooraną zmarszczkami twarzą jest najpiękniejsza na świecie. Kiedy byłam młodziutka, przyjaźniłam się ze starymi aktorami: z Zosią Jaroszewską, Władysławem Hańczą, Zosią Niwińską. Od nich bardzo wiele się nauczyłam. Zosia Jaroszewską była pozbawiona wszelkiej zazdrości, uczyła w szkole teatralnej, przekazywała młodym całą swoją wiedzę i umiejętności. Patrząc na nią marzyłam, żeby w przyszłości choć trochę być do niej podobną. Pewnego dnia mi powiedziała: "Aniu, czy teraz liczy się, że zagrałam jedną rolę więcej niż moje koleżanki? Pamiętaj, musisz urodzić dziecko, mieć swoje życie, nie możesz wszystkiego poświęcić aktorstwu, bo w każdej chwili możesz zostać z niczym". Ale miałam też starsze koleżanki, które mi nie mogły wybaczyć młodości. I w jakimś sensie je rozumiem. Bardzo trudno jest się starzeć publicznie. W naszym zawodzie to jest podwójnie trudne. Gdy się starzejemy, umierają role, których już nie możemy zagrać. Aktorzy funkcjonują w równoległych czasach. Kiedy idę ulicą i słyszę: o rany, co się z panią porobiło, jaka pani gruba!, to wiem, że powtarzają "Znachora" czy "Janosika", w których grałam przed laty. Nie jest łatwo z tym żyć. Dlatego m.in. od kilkunastu lat uczę w PWST. Chcę być blisko młodych, chcę czuć ich energię. Cieszę się z sukcesów moich studentek. Są jak moje dzieci i jest w nich przecież jakaś mała moja iskierka. Kiedy słucham wypowiedzi pięknej i mądrej Mai Ostaszewskiej, kiedy widzę, jaką karierę robi śliczna Ania Cieślak, to serce mi się raduje. Teraz w nich widzę moją młodość.

Złośliwi z przekąsem mówią, że pani działalność charytatywna to sposób na istnienie publiczne, że gra pani rolę Matki Boskiej? Zdarza się pani słyszeć takie przytyki?

Owszem, Anna Dymna charytatywna, anioł. Słyszę nieprzychylne komentarze, że pcham się do kamery, że robię to wszystko pod publiczkę, ale na szczęście wiem, gdzie jest prawda. Na swoją twarz zapracowałam jako aktorka, a nie poprzez działalność charytatywną. Mogłabym występować w reklamach i wygodnie żyć, ale mam świadomość, że pracowałam ze Swinarskim, Wajdą, Jarockim i może byłoby im przykro, gdybym w ten sposób wykorzystała zaufanie, jakim mnie kiedyś obdarzyli. Mam 55 lat, dla aktorki w tym wieku ról jest coraz mniej, dlatego nie ukrywam, że chciałam znaleźć sobie jakieś inne pole do działania. Poza tym my aktorzy naprawdę mało o sobie wiemy. Kiedy byłam młodą kobietą, nigdy nie wiedziałam, czy mężczyzna zabiega o moje względy dlatego, że widział mnie w roli np. Barbary Radziwiłłówny, czy dlatego, że jestem fascynującą osobą. Postanowiłam więc się sprawdzić działając wśród ludzi, którzy często nawet nie wiedzą, że jestem aktorką. Teraz pracuję na swoje zwyczajne człowieczeństwo. Kiedy ktoś mnie zapyta, dlaczego to robię, to odpowiem: robię to dla siebie, bo chcę się lepiej poczuć. Moja fundacja nazywa się Mimo Wszystko. Pomysł na nazwę zaczerpnęłam z napisu, który znajduje się na szpitalu Matki Teresy z Kalkuty. Robię więc swoje mimo wszystko. Dostałam kiedyś od ks. Twardowskiego dedykację: "Uśmiechu, mimo wszystko".

Na scenie wszystkie światła są skierowane na panią. Jak to wygląda, gdy wchodzi pani w rolę osoby rozmawiającej z niepełnosprawnymi. Trzeba wtedy o sobie zapomnieć?

Tak. To trudna rola i gdy się ją podejmie, nie można się wycofać. Ludzie dzielą się ze mną swoimi najintymniejszymi przeżyciami. Czuję się odpowiedzialna za tych, którym pomagam. Nie mogę pewnego dnia powiedzieć: znudziło mi się. A w naszej rzeczywistości, gdy chce się zrobić coś dobrego, człowiek natychmiast staje się podejrzany. Kiedy walczyłam o tereny opuszczone przez wojsko w Lubiatowie nad morzem, gdzie stanie ośrodek wypoczynkowy dla osób niepełnosprawnych, od razu padało pytanie: co pani z tego będzie miała? A ja nie biorę grosza za pracę w fundacji. Za pieniądze nie mogłabym robić tego, co robię. Co gorsza, nie tylko zwykli ludzie nas podejrzewają o złe zamiary. Państwo, które bądź co bądź wyręczamy w jego obowiązkach, też często patrzy na nas nieufnie. Czasem się zastanawiam, co się z nami stało, że dobro jest dziś najbardziej podejrzaną wartością?

Może dzięki takim historiom jak ta z Januszem Świtajem ludzie oswoją się ze świadomością, że warto robić coś dla innych. Dzięki pani fundacji sparaliżowany Świtaj dostanie specjalny wózek inwalidzki, na którym po raz pierwszy od wielu lat wyjedzie z domu. Człowiek, który jeszcze parę tygodni temu prosił o prawo do śmierci, teraz chce pomagać innym.

Kiedy Janusz upublicznił swoją prośbę, byłam w fazie prób do Orestei. Żyłam tylko teatrem. Jakiś dziennikarz zadzwonił do mnie i poprosił o komentarz do prośby o eutanazję sparaliżowanego od lat człowieka. Powiedziałam, że jego głos brzmi dla mnie jak krzyk o życie i pomoc. Że znam ludzi w takiej sytuacji i właśnie oni mnie uczą, że warto i trzeba walczyć o każdą chwilę życia. Następnego dnia uświadomiłam sobie, że od dwóch lat znam Janusza Świtają. Zwrócił się kiedyś o pomoc do mojej fundacji i zorganizowaliśmy mu materac przeciwko odleżynom i specjalny ssak ułatwiający oddychanie. Dostawałam od niego często radosne esemesy na święta, na Dzień Kobiet, na walentynki. Złapałam telefon, dzwonię do niego i mówię: Janusz, kurde, co ty wyprawiasz. Opamiętaj się. Przecież to ty jesteś największym przeciwnikiem eutanazji, to ty od 14 lat walczysz o każdy oddechi teraz próbujesz mi wmówić, że chcesz umrzeć!? Rozumiem, że czujesz się upokorzony przez los. Dlatego koniec z lenistwem, koniec z beznadzieją. Jesteś potrzebny. Będziesz u nas pracował na pół etatu. Zatrudnię cię na okres próbny, bo jak będziesz złym pracownikiem, to cię wywalę.

Rozmawiałam z wieloma osobami upośledzonymi, ciężko chorymi i nigdy nie usłyszałam, że ktoś chce umrzeć. Największym dramatem dla nich jest samotność. Janusz Świtaj jest w tej dobrej sytuacji, że ma wspaniałych rodziców, którzy się nim zajmują. Wie, że poświęcają mu całe życie, ale są coraz starsi. Janusz prosił o prawo do śmierci ze strachu, że kiedyś trafi do szpitala dla przewlekle chorych, do sali "z zamalowanymi oknami". Chorzy tam umieszczeni żyją krótko. Mają fachową opiekę, ale brak im ciepła, poczucia, że są komuś potrzebni.

Podpisała pani ze Świtajem umowę o pracę.

Podpisałam umowę, zrobiliśmy mu szkolenie BHP. Będzie odszukiwał ludzi, którzy są w podobnej do jego sytuacji. Oczywiście najtrudniej jest dotrzeć do chorych, którzy są odcięci od świata. Robiłam kiedyś program o dziewczynie chorej na bardzo poważne neurologiczne schorzenie. Całymi dniami siedzi sama w domu. A przecież mógłby ktoś z sąsiadów ją odwiedzić, mogłaby z dziećmi odrabiać lekcję, robić cokolwiek, co dałoby jej poczucie, że jest potrzebna. Ale w gminie i w parafii nikt się jej losem nie interesuje. Janusz będzie się z takimi ludźmi kontaktował i będzie próbował obudzić w nich nadzieję. Jestem przekonana, że zrobi wiele dobrego, bo ma sto pomysłów na minutę. Jest taką gadułą, że podczas pierwszego spotkania od razu musiałam go wziąć na dywanik, bo inaczej nie dopuściłby mnie do głosu. Natychmiast zaczął kombinować, gdzie będzie doładowywał baterię do wózka, która wyczerpuje się po 12 godzinach. Pytam się: Gdzie ty człowieku będziesz całymi dniami jeździł? - No jak to gdzie, będę docierał do ludzi. Kiedy ostatnio byłam u niego, okazało się, że jednego dnia dostał 1400 e-maili. Lawina ruszyła.

Działalność charytatywna, salony poezji, udany dom - to wszystko pani ma. Do tego aktorstwo, które daje możliwość przeżywania różnych biografii. Te wszystkie aktywności to oręż w potyczce ze światem?

Ale też świadomego przeżycia własnego życia. Najważniejszą rzeczą w aktorstwie jest zrozumienie drugiego człowieka. Aktorstwo uczy tolerancji. Muszę być otwarta, nie mogę potępiać swoich bohaterek, bo nie mogłabym ich zagrać. Taka postawa pomogła mi w prawdziwym życiu. Dzięki aktorstwu łatwiej otwieram się na ludzi, mam odwagę spotkać się z nimi, zrozumieć ich cierpienie. Tak więc wszystko mi się w życiu dopełnia. A że mija czas? Przecież dlatego życie ma sens. Swoją pięćdziesiątkę obchodziłam nad morzem w towarzystwie Ani Seniuk. Kupiłam szampana, rozłożyłyśmy się na plaży jak foki i byłam cała szczęśliwa. Ania się mnie pyta: Z czego ty się głupia tak cieszysz? A ja na to: Bo mam wreszcie święty spokój. Mam 50 lat i nie muszę się tłumaczyć, dlaczego jestem gruba i mam zmarszczki. Mogę się poświęcić temu, co w życiu ważne. U Eklezjasty jest takie zdanie: "Każda rzecz ma swój czas. I każde przedsięwzięcie ma swój czas pod niebem...". Każda chwila ma swoją niepowtarzalną wartość właśnie dlatego, że przemija.

ROZMAWIAŁA KATARZYNA JANOWSKA




POLITYKA nr 14, 7 kwietnia 2007


Chcę śpiewać, chcę żyć (Jacek Lech)

Wiem, że jestem chory na nieuleczalną chorobę

 

Z JACKIEM LECHEM
rozmawia
Bohdan Gadomski


 



JACEK LECH, lat 59, Baran, zasłynął w latach 60. jako wokalista big-beatowy (solista zespołu Czerwono-Czarni), a od 1974 roku jako samodzielny piosenkarz pop-music. Na koncie ma 4 LP, 6 CD, na nich przeboje do dzisiaj pamiętane ("Latawce porwał wiatr", "Bądź dziewczyną z moich marzeń", "Cygańska wróżba", "Na miłość nigdy nie jest za późno", "20 lat, a może mniej"). Gdy zaczęto wznawiać jego dawne nagrania w serii "Platynowa kolekcja", zauważono, że nadal dobrze się sprzedają. Piosenkarz ma 3 złote płyty, a teraz czeka na wręczenie płyty platynowej.

Od roku Jacek Lech (naprawdę nazywa się Leszek Zerhau) zmaga się z chorobą nowotworową (rak przełyku). Nie poddaje się i nie rezygnuje ze śpiewania. Po latach zamierza poślubić wieloletnią przyjaciółkę, która będzie jego trzecią żoną.


- Kiedy dowiedziałeś się, że masz raka?
- Już w ubiegłym roku podejrzewałem, że coś jest nie w porządku z moim zdrowiem. Ale nie przypuszczałem, że to jest rak. Dokuczało mi coraz bardziej, aż sam zdecydowałem się pójść do szpitala. Zbadano mnie i postawiono diagnozę - rak przełyku.

- Jakie były objawy?
- Nie mogłem przełykać, ale raka przełyku nie należy mylić z rakiem krtani. Wykazała go biopsja.

- Czy natychmiast rzuciłeś palenie?
- Nie od razu, ale gdy rozpoczęło się leczenie, postanowiłem przestać palić.

- I na pewno przestałeś pić alkohol?
- Dlaczego?

- Jak to - dlaczego? Przecież wiadomo, że alkohol niszczy między innymi struny głosowe.
- Alkohol nie ma nic wspólnego z moją chorobą.

- Czyżby...?
- Powtarzam, że to nie ma z tym nic wspólnego.

- Skąd więc wziął się u ciebie rak przełyku?
- Domyślałem się.

- A zatem?
- Nie wiem skąd. Po prostu choroba sama przyszła. Nikt mi konkretnie nie powiedział - skąd to mam, z czego powstał ten rak i jakie były przyczyny. Do dzisiaj lekarze mi o tym nie powiedzieli.

- Myślę, że gdybyś wcześniej przestał pić i palić, to nie byłoby raka przełyku.
- Palić przestałem i z powrotem zacząłem po 4 miesiącach przerwy. Przecież są takie okazje, że przychodzą znajomi, rodzina i nie będę z nimi siedział przy herbacie lub wodzie mineralnej.

- Widzę, że nie ograniczasz się...
- Ograniczam się z paleniem.

- Skąd wziął się u ciebie ten nałóg?
- Miałem 12-13 lat, jak zacząłem palić.

- Nie próbowałeś z nim walczyć?
- Próbowałem, ale to mi szkodziło na struny głosowe, które były przyzwyczajone do tytoniu. Jak przestawałem palić, miewałem coraz większe chrypy, bo struny głosowe były uzależnione od nikotyny.

- Nie pomyślałeś, że może to niekorzystnie odbić się na głosie, który był twoim cennym instrumentem, o który powinieneś szczególnie dbać?
- Jak nie paliłem, to czułem, że właśnie to ma niekorzystny wpływ na mój głos.

- Który był bardzo cenny...
- I w dalszym ciągu jest.

- To dlaczego, do jasnej cholery, nie dbasz o niego!?
- Staram się, ale to nie jest uzależnione wyłącznie od palenia papierosów.

- Ukończyłeś średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. Czyżbyś początkowo chciał być instrumentalistą?
- Nie, nie, to był wymysł moich rodziców.

- Ty zapewne chciałeś śpiewać?
- Też nie. Grałem w teatrzykach szkolnych role aktorskie. O śpiewaniu zadecydował przypadek. W szkole średniej założyłem zespół muzyczny i wtedy zacząłem śpiewać. Zacząłem wygrywać rozmaite konkursy. Najważniejszy był Ogólnopolski Przegląd Piosenkarzy Amatorów w Jeleniej Górze. W 1966 roku menedżerowie zespołu Czerwono-Czarni zaproponowali mi współpracę w charakterze solisty. W 1967 roku nagrałem pierwsze piosenki dla Polskiego Radia, a wśród nich: "Bądź dziewczyną moich marzeń". W1970 roku nagrałem pierwszego LP pod takim samym tytułem.

- Co było momentem zwrotnym w twojej piosenkarskiej karierze?
- Po rozpadzie Czerwono-Czarnych, rok 1972, założyłem własny zespół o nazwie Nowa Grupa. Do niego zaangażowałem zespół wokalny Pro Contra z Lucyną Owsińską, z którą się ożeniłem. Po wypadku samochodowym zawiesiłem tę działalność. Na estradę powróciłem w 1974 roku i zacząłem śpiewać na własny rachunek. Koncertowałem m.in. w Jugosławii, Czechosłowacji, Mongolii, na Węgrzech i wielokrotnie w ośrodkach polonijnych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. W 1993 roku założyłem własną agencję artystyczną. W jej ramach organizowałem koncerty, na których pełniłem funkcję śpiewającego gospodarza.

- Czy wielka popularność i uwielbienie kobiet nie zepsuły cię?
- Chyba nie.

- Miałeś dwie żony, dwa rozwody, a od kilkunastu lat pozostajesz w konkubinacie z Urszulą Kopeć. Te fakty z prywatnego życia mówią same za siebie...
- Już niedługo nie będę w konkubinacie. Żenię się po raz trzeci.

- Co było powodem pierwszego rozwodu?
- Na ten temat nie mam ochoty rozmawiać.

- A co było powodem drugiego rozstania?
- Nie będę o tym mówił.

- Twoja pierwsza żona Lucyna Owsińska była w tamtym okresie znaną piosenkarką. W domu obok siebie żyły dwie gwiazdy. Czy to miało wpływ na domowe pożycie?
- To ja zrobiłem z Lucyny gwiazdę. Nie wiedziałeś o tym? To ja ją wyciągnąłem z Pro Contry. Pierwszą samodzielną piosenkę dla niej napisali moi przyjaciele Piotr Figiel i Janusz Kondratowicz. Fakt, że byliśmy popularni i lubiani, osobno pracując na swoje nazwiska piosenkarskie, nie miał żadnego wpływu na relacje w domu. Byliśmy bardzo zgodnym małżeństwem.

- Gdzie poznałeś Urszulę Kopeć?
- W Bielsku-Białej. Urszula była przyjaciółką mojej mamy. Prowadziła sklep, w którym ją poznałem. Tak mi przypadła do gustu, że jesteśmy razem do dzisiaj.

- Czy to właśnie Urszula jest kobietą twojego życia?
- Chyba tak. Jak tylko się wyleczę, zamierzamy wziąć ślub.

- Dlaczego dopiero teraz?
- Nie miałem rozwodu. Druga żona Zofia przez bardzo długi czas nie chciała mi dać rozwodu.

- Przeczytałem w jednej z gazet bulwarowych, że choroba dodała ci lat i bardzo zmieniła...
- Bardzo złe zdjęcie zamieszczono w tej gazecie. Zostało źle naświetlone, wykonano je pod słońce, ale z fleszem. Wypadło fatalnie.

- Masz na nim rude resztki włosów.
- Nie jestem rudy, to co widać na zdjęciu, to białe włosy. Są to przedostatnie włosy, bo teraz rosną mi nowe. Po chemioterapii, którą przeszedłem, powinienem w ogóle nie mieć włosów.

- Co jeszcze zabrała ci choroba nowotworowa?
- Powiem, czego mi nie zabrała. Nie zabrała mi chęci do życia, której mam coraz więcej.

- Podobno teraz ważysz zaledwie 60 kilogramów?
- Po ostatnim pobycie w szpitalu, gdzie miałem specjalną dietę (otrzymywałem wyłącznie miksowane jedzenie, bo tylko takie jest w stanie przejść przez mój chory przełyk), dostawałem kroplówki z glukozy, bo groziło, że za moment wpadnę w potężną anemię. Gdy chodziłem, to w każdej chwili mogłem się przewrócić, bo słabe nogi nie chciały mnie nosić. W szpitalu doprowadzono mnie do stanu używalności. Gdybym nie zjawił się wtedy w szpitalu, to groziło mi, że umrę na raka albo na anemię. Przed chorobą ważyłem 76 kilogramów.

- Ile miałeś naświetlań i chemioterapii?
- W ciągu dwóch miesięcy miałem 33 naświetlania i 4 chemioterapie, które najbardziej wykańczają człowieka. Każda z nich trwała 24 godziny.

- Z jakimi efektami?
- Komórki rakowe zostały zabite. Pozostała tylko ranka w przełyku, która powoduje, że nie mogę przyjmować pokarmu. Stąd kolejna wizyta w szpitalu. Jutro jadę na piątą terapię, która nazywa się brychoterapia. Jak trzeba będzie zostać w szpitalu, to znowu tam się położę na tydzień.

- Na czym polega brychoterapia?
- Do przełyku jest wkładana rurka bezpośrednio na ranę, która mi pozostała. To trwa zaledwie kilka minut.

- A jeżeli brychoterapia nie przyniesie pozytywnego efektu?
- Wtedy trzeba poczekać, aż ranka sama się zagoi. Jest ona trudna do wyleczenia. Zaproponowano mi operację, ale się nie zgodziłem, bo nawet najlepszemu chirurgowi może zadrżeć ręka i wtedy w ogóle nie będzie mowy o śpiewaniu, o mówieniu również. Dlatego zdecydowałem się na tak ostrą, wręcz zabójczą chemioterapię i radioterapię.

- Jedno i drugie równocześnie?
- Tak, i teraz zdajesz sobie sprawę, w jakim ja jestem stanie. Przedwczoraj wyszedłem ze szpitala w Bielsku-Białej, gdzie podtrzymywano mnie glukozą. Jutro jadę do szpitala do Gliwic, gdzie poddam się badaniom, które powiedzą, czy mam poddać się brychoterapii.

- A jeżeli i to się nie powiedzie?
- Dupa blada. Czeka mnie operacja.

- Czy po wyleczeniu przełyku wracasz na estradę?
- Chciałbym. Mimo że mam rentę chorobową (najwyższa grupa) i przy niej nie wolno mi wykonywać żadnej pracy.

- Nawet gdybyś musiał wjeżdżać na estradę na wózku inwalidzkim?
- Tak, bylebym mógł jeszcze śpiewać.

- Tego jeszcze chyba nie odnotowano w Polsce?
- Jeszcze nie i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

- Co pomaga ci w walce z chorobą?
- Urszula, która opiekuje się mną w czasie choroby oraz jej matka. A głównie wiara w to, że uda mi się wyleczyć całkowicie, że będę mógł jeszcze śpiewać, bo ja muszę śpiewać.

- Masz menedżera?
- Moimi sprawami chce zająć się Anna Kryszkiewicz, która przez lata była menedżerką Karin Stanek, a ostatnio Stana Borysa.

- Zauważyłem, że nie wstydzisz się mówić o chorobie?
- Co tu ukrywać? Dopadła mnie choroba śmiertelna, bardzo niebezpieczna. Nie wiem, czy przeżyję kilka najbliższych miesięcy, czy kilka lat, czy będzie nawrót raka, czy będą przerzuty na inne części.

- Czesław Niemen milczał, nie pokazywał się i nie pozwolił się fotografować. Ty - przeciwnie.
- Udało mi się go sprowadzić na dwa koncerty do Frankfurtu i Hanoweru. Nie wyglądał źle. Tylko był bardzo blady. Podziękował mi, że go w końcu namówiłem na występ. Jak się okazało, ostatni. Niebawem zmarł.

- Ty też jesteś bardzo chory, a mimo to tryskasz optymizmem. Czy dlatego, że postanowiłeś być zdrowy?
- Oczywiście, ja muszę być zdrowy. Przecież nie mógłbyś rozmawiać ze zmarłym. Mam nadzieję, że jak umrę, przyjedziesz do Bielska-Białej na mój pogrzeb?

- Jaki pogrzeb?! Przecież twierdzisz, że najważniejsza jest wiara w wyzdrowienie?
- Wierzę w to, że mimo wszystko pokonam chorobę i wrócę do świata ludzi szczęśliwie wyleczonych.

- "Dwadzieścia lat, a może mniej, świat brałem taki, jaki był". Jak bierzesz go teraz, po 20 latach od zaśpiewania tego bodajże największego swojego przeboju?
- Taki, jaki jest. Wiem, że jestem nieuleczalnie chory. Chcę jeszcze trochę pożyć i ponownie spotkać się z tobą w domu, nie na cmentarzu.

- Ja na to również liczę. Życzę dalszej wytrwałości w walce z rakiem. Trzymaj się, Jacku!


PS Podczas badań w gliwickim szpitalu rurka wprowadzona do przełyku nie dostała się do niezagojonej ranki. Przez zwężenie przełyku pożywienie nadal nie przechodzi. Chory piosenkarz nadal je miksowane papki. Normalnego pokarmu nie jest w stanie przełknąć. Bóle uśmierza morfiną.


25 marca 2007 roku w wieku 59 lat zmarł po ciężkiej chorobie wokalista Jacek Lech. Był przedstawicielem pokolenia, które tworzyło muzykę lat 60. (Informacja Onet.pl)




ANGORA nr 50, 10 grudnia 2006

Poetka muzyki pop (Halina Frąckowiak)

Czas działa na korzyść tego artysty,
który szanuje swój zawód


 

Z Haliną Frąckowiak
rozmawia
Bohdan Gadomski




HALINA FRĄCKOWIAK, lat 59, Baran, mgr psychologii, znakomita piosenkarka, także kompozytorka i autorka tekstów, jedna z nielicznych gwiazd lat 60., które do dzisiaj aktywnie działają. Na rynku ukazała się jej nowa płyta "Przystanek bez drogowskazu... Garaże gwiazd", na którą kazała czekać swoim fanom około 20 lat. Dwunastu nowych piosenek, wspaniale zaaranżowanych przez Adama Sztabę, słucha się z przyjemnością, a głos wokalistki brzmi dojrzale, pięknie, jeszcze bardziej interesująco niż przed laty. Recenzje entuzjastyczne. Piosenkarka promuje tę płytę, spotyka się z odbiorcami i koncertuje na terenie kraju.


- "Mój anioł wie, gdzie mam pójść, by nie zbłądzić" - śpiewa pani na swojej nowej płycie "Przystanek bez drogowskazu... Garaże gwiazd". Jak się okazało, nie zbłądziła pani, stawiając na taki właśnie repertuar. Jak powstawała ta płyta?


- Zamysł jej nagrania zrodził się dawno temu. Zbieranie materiału rozpoczęłam po zakończeniu studiów i napisaniu pracy magisterskiej, którą obroniłam w 2000 roku. Początkowo piosenek było bardzo wiele, w końcu zostało dwanaście. Najpierw ukazał się singiel z psalmem "Wołanie moje", dedykowany Janowi Pawłowi II, do którego muzykę napisał Józef Skrzek. Ten utwór znalazł się później na płycie, stanowiąc jej myśl przewodnią. W 2003 roku zaśpiewałam go w Watykanie, przed Ojcem Świętym. W 2004 roku miałam recital telewizyjny z kilkoma nowymi piosenkami, a potem odbyła się rozmowa z Adamem Sztabą, za którego sprawą ta płyta pięknie rozwijała się muzycznie i artystycznie. To on nadał jej szlachetną oprawę i nowoczesny kształt. Piosenki mają ekspresję wewnętrzną, ale jednocześnie zawierają sporo liryki i głębokich treści.

- Dlaczego aż 20 lat kazała pani czekać na nową płytę?

- Trudno mi było poświęcić się tylko swoim sprawom i muzyce, mając w domu syna. To on wówczas znajdował się w centrum mojej uwagi. Kiedy skończyłam studia, a syn był doroślejszy, poczułam, że pora zrobić coś dla siebie, dla radości twórczej i interesującej mnie muzyki.

- Wszystkie teksty piosenek tworzą jednolitą formę pozytywnych myśli i wibracji. Czym były inspirowane?

- Moją własną drogą, którą szłam przez wiele lat, wydarzeniami, które miały miejsce, wartościowaniem i tym, co jest w życiu najważniejsze. Myślą przewodnią była wiara w to, że najcenniejszą wartością jest miłość. Do piosenki "Przystanek bez drogowskazu" sama napisałam słowa, które są moim wewnętrznym głosem. To on podpowiadał mi, co mam robić, a ja go słuchałam. Chciałam wierzyć, że garaże gwiazd są za rogiem i za tymże rogiem kryje się nadzieja, bez względu na to, co się wydarzyło.
- Młodzi odbiorcy płyty w internetowych recenzjach są nią zachwyceni. Nazywają panią "prawdziwą gwiazdą", "poetką muzyki pop" i jej "ikoną". Czy ta płyta jest adresowana także do najmłodszego pokolenia?

- Pewne treści są, moim zdaniem, ponadwiekowe. Płyta jest adresowana do wrażliwych osób, które chcą posłuchać czegoś bardziej osobistego, niekoniecznie tego, co zostało wymuszone aktualną modą. Płyta jest jednocześnie wartościowa w sensie przekazu treściowego i nowoczesna muzycznie, więc młodzi ludzie, potrzebujący rytmu i dynamiki, znajdą w niej energię i elektryczność.

- Nie jest to łatwa płyta i trudno ją zaszufladkować do jakiegoś określonego gatunku...

- Do mnie docierają opinie, że chce się jej słuchać bez przerwy, a im dłużej się jej słucha, tym bardziej przenika do słuchacza.

- Postawiła pani na młodość, czego dowodem powierzenie strony muzycznej młodemu, dynamicznemu muzykowi-dyrygentowi Adamowi Sztabie.

- Młodość to wcale nie sprawa wieku, to energia, to potrzeba aktywności, ciekawości życia, nieustannego rozwoju, stawiania sobie ciągle nowych zadań. W przypadku Adama Sztaby, nie tylko postawiłam na młodość, lecz na to, co ona ze sobą niesie. Przy bliższym poznaniu zauważyłam, że Adam ma w sobie wiele czystości wewnętrznej, dobrej prawdy, o którą mi zawsze chodziło. Praca z nim była dla mnie wielką radością. Podobnie jak z innymi, młodymi ludźmi. Projekt graficzny zrobił Grzegorz Piwnicki, sesję zdjęciową Grzegorz Korzeniowski. Pierwszy utrafił w bardzo bliską mi stylistykę w sztuce, czyli secesję. Drugi potrafił w swoich zdjęciach zobaczyć dojrzałość osoby z równoczesnym zachowaniem świeżości.

- Słowem - powróciła pani na rynek?

- To delikatna sprawa, bo ja nie czułam odejścia. Cały czas śpiewałam, miałam mnóstwo koncertów - nawet wtedy, gdy studiowałam. Może tylko jestem na etapie większej aktywności i skupienia na muzyce. Czas działa na korzyść tego artysty, który szanuje swój zawód, kolekcjonuje wszystkie przeżycia, nie lekceważy niczego i ma w sobie dużo pokory. Trzeba pamiętać, że nie można zaniechać ciągłej pracy nad sobą i nieustannego doskonalenia warsztatu twórczego.

- Jak postrzega pani obraz naszego show-biznesu?

- Zauważyłam, że ciągle panuje u nas głód nowości: następny, następny wykonawca... Jeszcze osoba nie zdoła się zakorzenić, pokazać, że stać ją na więcej, a już przestaje interesować, bo pojawiła się nowa twarz.

- Czy pani miewała szczęście i jako artystka, i jako kobieta?

- Jako kobieta miewałam chwile szczęścia, jako artystka czuję, że się spełniam i jestem szczęśliwa. Jeżeli nawet były okresy wyciszenia, to było to naturalne, bo nie należy być wszędzie przez cały czas. Ponadto, żeby coś oddać, to przedtem trzeba się naładować.

- Wygląda pani na osobę, która jest pewna swojej wartości.

- Staram się pracować tak, żebym nie wstydziła się tego, co robię. Żyję, jakby to był mój ostatni dzień, więc wszystko robię na sto procent.

- Czy w Polsce szanuje się ludzi z dużym dorobkiem, wielkim doświadczeniem, czy jest u nas kult gwiazd?

- Wydaje mi się, że minął kult tych, którzy zapracowali na swoją pozycję. Teraz nastał czas fajerwerku, zabawy. Ale na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że dorobek i doświadczenie nie są lekceważone.

- Gdzie tkwi tajemnica pani powodzenia i długiego trwania w tym zawodzie?

- Może to zasługa możliwości, predyspozycji, zdolności, przeznaczenia, ale przede wszystkim chyba jednak pracowitości.

- Maryla Rodowicz mówi, że im dłużej istnieje się na rynku, tym bardziej trzeba się sprawdzać. Czy podziela pani taką opinię?

- Nie wiem, czy aż "sprawdzać", ale na pewno trzeba starać się, żeby wszystko, co robimy, było najwyższej jakości. Myślę, że Maryla miała coś innego na myśli, że trzeba być coraz lepszym, bo wtedy ludzie nas szanują i cenią.

- W show-biznesie obowiązuje młodość. Ci, którzy są po czterdziestce przestają się liczyć...

- Nie ma znaczenia wiek. Wartość artysty jest tylko w tym, co ma do powiedzenia.

- A po sześćdziesiątce?

- Są tacy sześćdziesięciolatkowie, którzy twierdzą, że dopiero wtedy zaczyna się życie. Na przykład Jane Fonda (68 lat) jest przykładem, że i w tym wieku można być piękną i atrakcyjną oraz twórczą. A jaki ma temperament! On jest niezmienny, jest stały bez względu na wiek.

- Jak to, nie potwierdza pani, że presja młodości, szczególnie w mediach, jest ogromna?

- Zauważam to, ale nie wolno się jej poddawać. Trzeba iść swoją drogą, w swoim tempie, ze swoimi możliwościami, być ciekawym życia.

- W jakich więc kategoriach myśli pani o upływie czasu?

- W kategoriach mądrości, rozwoju, wiedzy. Ciało jest tylko ciałem, nie wszyscy tak są uwarunkowani genetycznie, żeby mogli do późna cieszyć się dobrym zdrowiem i wyglądem. Moim marzeniem jest, żeby moja umysłowość do ostatniego momentu była silna.

- Ponoć kobiety pewne swojej wartości nie przeżywają tak mocno upływu czasu?

- Nie wierzę. Upływ czasu to nasza świadomość, której nie należy negować. Natomiast dobrze jest mieć świadomość, jakie wartości niesie ze sobą przemijanie.

- Dość dawno rozstała się pani z mężem. Czy teraz jest ktoś u pani boku?

- Teraz jest przy mnie moja muzyka, ale proszę pamiętać, że garaże gwiazd są zaraz za rogiem.

- Wyszedł z domu ukochany syn Filip. Jak pani to przeżyła?

- Bardzo mocno, bo mój plan codzienny był ściśle związany z Filipem.

- Czyżby była pani przykładem typowej dominującej matki?

- Nie byłam taka, ale uważam, że dziecko musi czuć, że jest najważniejsze. Musi czuć miłość i że w tym domu zawsze znajdzie najwięcej miłości i zrozumienia dla swoich problemów. Filip skończył studia, mieszka oddzielnie. Mamy częste kontakty ze sobą. Teraz chcę mieć przeświadczenie, że jestem bardzo bliską mu osobą, a on chce mieć ze mną więź i chce dzielić się ze mną swoimi sprawami, chociaż przecież nie do końca.

- Czyli jak pani teraz żyje?

- Mieszkam z mamą w parterowym domu o powierzchni 110 metrów kwadratowych na działce ogrodowej 419 metrów. Towarzyszą nam papużki nierozłączki Malwinka i Kubuś. Jest także kotek "Ten Kicio", który jest bardzo mądry i rozumie moje polecenia.

- Co z psychologią, którą tak pilnie pani studiowała?

- Jako psycholog pracowałam pół roku w szkole z młodzieżą gimnazjalną. Przerwałam na rzecz śpiewania, bo doszłam do wniosku, że nie sposób tego połączyć ze sobą. Obie dziedziny są bardzo zachłanne i absorbujące. Nadal czytam dużo literatury psychologicznej i staram się być na bieżąco. Psychologia otacza nas, nie można przejść przez życie, nie zauważając jej na każdym kroku.

- Wiedząc więcej, może pani teraz pomagać samej sobie. Czy to się zdarza?

- Świadomość pewnych spraw bardzo pomaga, szczególnie w momentach smutnych. Staram się poczuć, w jakim miejscu ciała umieszczony jest smutek. Stosuję techniki oddychania i wtedy energia przemieszcza się w górę. Im większa energia, tym więcej pogody i radości jest w nas.

- W życiu przeżyła pani wiele dramatycznych momentów, wręcz tragicznych. Czy one jeszcze tkwią w pani pamięci, czy może zatarły się i odeszły...

- Wszystko, czego doświadczyliśmy w życiu, pozostaje w nas. Jestem przeciwna pielęgnowaniu w sobie cierpienia. W tym pomagały mi techniki oddychania, joga oraz umiejętność pogodzenia się z tym dzięki wierze.

- Co pani robi, gdy czuje w środku smutek, a dzień jest pochmurny?

- W taki dzień dłużej się rozkręcam. Piję kawę i czuję, że dzięki niej podnosi mi się ciśnienie. Robię szybkie oddechy, które dotleniają i dają energię.








ANGORA nr 31 (30 lipca 2006)