Całujcie mnie wszyscy (Julian Tuwim)

 

 

Kazimiera Iłłakowiczówna marzyła, aby go ochrzcić, środowiska prawicowe, by go powiesić. Dziś jest najpopularniejszym autorem poezji dla dzieci. Ponad 110 lat temu urodził się Julian TUWIM

Żyd, komunista, świntuch, spekulant i erotoman jest dziś najpopularniejszym autorem wierszyków dziecięcych. "Lokomotywę", z której pot spływa, znają doskonale wszystkie dzieci i dorośli. Uwielbia ją prof. Henryk Markiewicz. Polacy na wyrywki potrafią recytować Tuwimowską historię o Słoniu Trąbalskim-zapominalskim, małym Pstryczku-Elektryczku czy Zosi Samosi. - A od tej jego sławy - jak mówią co poniektórzy - Mickiewicz czy Słowacki zzielenieliby z zazdrości. Fachmani od literatury dziecięcej za złe zaś mają Tuwimowi, że tajemnicę "Abecadła" wziął ze sobą do grobu. Autorstwo tego wierszyka wciąż jest dla nich zagadką. Dzielą się więc wciąż na tych, którzy głowę by dali, że to Tuwimowskie rymy, jak i tych, którzy przysięgają, że to wierszyk łódzkiej, być może, ulicy.

Jest rok 1918. Siedzi Tuwim przy kawiarnianym stoliku z Lechoniem i Słonimskim i pisze, że można go kupić, okazyjnie i tanio, by było na sztof wódki. Jest młody, a ma za sobą "Wiosnę" erotyczną i oburzającą, przez którą protestują organizacje studenckie, przeciw sobie zastępy krytyków, krzyczących, że jego poezja to ruja i porubstwo, ma na swoim koncie określenie "pornograf żydowski" (nadany mu przez "Gazetę Poranną 2 grosze").

Przez "Wiosnę" dużo się wokół niego dzieje: wybitny humanista prof. Juliusz Kleiner, opiekun Pro Arte et Studio, w którym ów wiersz się ukazał, musi zrezygnować z tej funkcji, Tuwim musi opędzać się od pensjonarek.

Buch - jak gorąco

Gdy Tuwim recytuje "Wiosnę", jest chudy, szybki, dziki - wspomina Kazimiera Iłłakowiczówna. Gorszy tą wiosną ludzi, ją też, tak że gdy wychodzi z Pikadora, ma ściśnięte serce. On nic sobie z tej "Wiosny" nie robi, a w gazecie piszą: "Julian Tuwim, reklamowany wielce poeta, który miał rzekomo odrodzić poezję, spoufalił się z Panem Bogiem. Także i rasowego tupetu mu nie brak. Nic dziwnego, że tego rodzaju poeta zajął się satanizmem". Ma sławę skandalisty, a uczniowie wbrew zakazom nauczycieli chodzą na jego wieczorki poetyckie, czytają po kryjomu erotyki o szerokich kobiecych biodrach, gorących udach i cyckach gumiastych jak graca. Plują się starsi, że to pornografia.

Zamiast erotyków pisze więc ze Słonimskim kalendarz rolniczy: "Pracowitą pszczółkę" (jest rok 1921).

Pełno w nim porad praktycznych i dziwnych. Ludzie pękają ze śmiechu, czytając instrukcję naklejania znaczka (marki): "Bierzemy markę w palec wielki i wskazujący prawej ręki i wysunąwszy ostrożnie język, szybkim ruchem przykładamy takową do takowego, aż takowej strona pogumowana zwilży się w sposób dostateczny. Wtedy bez chwili namysłu chwytamy takową w palce wyżej wymienione i przytwierdzamy do koperty w miejscu z góry upatrzonym".

Lata 30. Tuwim kryje się pod czterdziestoma pseudonimami. Jest Rochem Pekińskim, dr. Pietaszkiem, Schyzio-Frenikiem, Twardziochem, Ślazem. Składa rymy dla teatrzyków i kabaretów. Andrzej Zawada w "Dwudziestoleciu literackim" twierdzi, że kryje się pod tak wieloma wcieleniami, bo się wstydzi, że taki pracowity.

W ankiecie "Wiadomości Literackich" z 1935 r., "Kogo wybrałbyś do Akademii Niezależnych, gdyby taka akademia istniała", Tuwim zajmuje pierwsze miejsce.

Uch - jak gorąco

Tuwim odkrył "zasady przyzwoitego ułożenia, uprzejmości i godności, które Dziewica zachować powinna". Zasady znalazł w poradniku o przeznaczeniu Dziewicy jako Kochanki i Narzeczonej. Chętnie się nimi podzielił ("Cicer cum caule, czyli groch z kapustą").

Grzebie we wszystkim. Przewraca stare czasopisma i romanse, księgi czarów, drobne ogłoszenia i poradniki. Interesuje się magią i językiem esperanto. Szuka absurdalnych historii i żartów.

Wśród tych ostatnich ma i swoje ulubione, jak ten opowiadający o niewiaście z mieszczańskiego środowiska, której zaginęła córka. Minęło kilka dni, gdy nagle służąca oznajmia: - Proszę pani, panienka jest! - Gdzie? - dopytuje się matka. - Wisi za kotarą. Powiesiła się - ta opowiada. - No widzi Mania, jak Mania sprząta! - pani na to.

W jego szpargałach można znaleźć nieznane improwizacje Mickiewicza, poradnik przyzwoitego ułożenia Dziewic, skecze i wierszyki o Paulince-Kretynce. Wszyscy zastanawiają się, skąd na to wszystko ma czas.

Puff - jak gorąco

Jest niezmordowany. Bawi się doskonale przy specjalnym dodatku primaaprilisowym "Kuriera Polskiego", (który wspólnie wymyślali ze Słonimskim), "Zosi Samosi", czy "Lokomotywie", w której siedzą grubasy, jedzą tłuste kiełbasy, a para buch - jak gorąco, uch - jak gorąco, puff - jak gorąco. Pisze o Bambo, w którym to Murzynku nauczycielki sto lat później dostrzegą wątki rasistowskie (!). Jest skłonny do figli. Z tych salonowych poleca zabawę w Małego Astronoma. Należy wziąć garnitur marynarkowy i zapytać któregoś ze współbiesiadników, czy pragnie ujrzeć księżyc i gwiazdy; podnosi się w tym celu rękaw marynarki pustej i każe się patrzeć przez ten teleskop amatorowi astronomii, następnie wlewa się do rękawa karafkę wody. W ten sposób mały ciekawski zostaje ukarany.

Płata figle, a Iłłakowiczówna wykłóca się o niego, walczy jak lwica z argumentami: "że pije i że pornograf, tam - że jeździ na wieś do gościnnych ziemiańskich domów, a niby jest socjalistą; ówdzie - że to propagator defetyzmu, indziej, że chodzi na każdą rewię wojskową; że renegat, bo moskalofil, że renegat, bo chociaż Żyd, nie pisze po żydowsku, a powinien; że bluź-nierca, bo ośmiela się w ogóle pisać o Bogu". Tuwim pisze na to wszystko "Wiersz, w którym grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, by go w dupę pocałowali".

Na jakimś sympozjum poetyckim gada Tuwim do Morstina: talent taki mam, że mógłbym pisać wiersze jak Mickiewicz, jak Słowacki. Tylko bieda jest jedna - ja nie mam nic do powiedzenia.

KATARZYNA KACHEL

 

Gazeta Krakowska Nr 216 (14.09.2004)

Egzekucja w zamku Vincennes (Mata Hari)

MATA HARI
na stałe weszła do panteonu
najsłynniejszych kobiet świata


 


Leszek Turkiewicz

 

 

 Jeszcze jest ciemno. Ale czyste niebo zapowiada ładny dzień - poniedziałek, 15 października. Na rogu bulwaru Magenta i ulicy Faubourg-Saint-Denis otwiera się cela paryskiego więzienia dla kobiet. Budzą się trzy więźniarki. Zabierają tę ze środkowej pryczy. - Prezydent odrzucił pani prośbę o łaskę. Kobieta ostatni raz się ubiera. Wkłada perłowoszarą suknię, kapelusz, długie rękawiczki. Chce umrzeć jak gwiazda, którą zawsze była. Pisze ostatnie listy - do córki, do kochanka. Z więziennego dziedzińca wiozą ją na poligon zamku Vincennes. Przywiązują do słupa, odczytują wyrok: W imieniu narodu francuskiego... Ona uważa się za niewinną. Szabla oficera opada w dół. Ognia!... - Czy ktoś zgłasza się po ciało? Zamiast odpowiedzi jest cisza. Niedługo wzejdzie słońce. Po malajsku - Mata Hari.

Mija 90 lat od tamtego poniedziałku. Był rok 1917. Konny karawan z ciałem niemieckiego szpiega, a przynajmniej kobiety zwerbowanej przez niemiecki wywiad, ruszył ulicami budzącego się miasta. Mija paradę ludzkich losów - jedni wychodzą, inni dopiero wracają. Wszyscy słyszeli o Mata Hari. Naprawdę nazywała się Margareth Gertrudę Zelle, po mężu Mac Leod, oficerze w Indiach Holenderskich (dziś Indonezja). Miała sto twarzy, żeby się podobać, zadziwiać, imponować, żeby o niej mówiono. Bywała Hinduską, Niemką, Angielką, Holenderką, wdową, rozwódką, kurtyzaną, artystką, księżniczką, demoniczną boginią, skandalizującą gwiazdą. Paryż działał na nią jak zaklęcie, jego bulwary, artyści, fortuny. Marzyła o nim i swego dopięła. Została paryską ulubienicą, która ostatni raz przemierza swoje miasto. 

Grand Hotel przy ulicy Scribe'a. Dwa kroki od Opery. Tu w 1904 roku po raz pierwszy zatrzymała się w Paryżu. Miała 28 lat, ognisty temperament i nic do stracenia. Była bez grosza, ale robiła wrażenie - 175 cm wzrostu, ciemne włosy, matowa cera, długie dłonie, mocna budowa ciała, choć potrafiła wyglądać na kobietę kruchą i delikatną. Właściwie nie była specjalnie ładna, ale miała w sobie nieuchwytną osobowość, tajemnicę i specyficznie zmysłową wolność, którymi zniewalała mężczyzn. Od razu wyruszyła na łowy bogatych kochanków. Ale się nie zadowoliła rolą utrzymanki, chciała zaistnieć jako tancerka. Tańczyła nago. W swych orientalnych tańcach była jak zakazany owoc osnuty dymem kadzideł.

Muzeum Sztuki Orientalnej na placu Jeny. To muzeum imienia Emile'a Guimeta, przemysłowca interesującego się Wschodem, który zebrał najwspanialszą kolekcję sztuki azjatyckiej. Również on, jak wielu innych, uległ czarowi Maty Hari. Zapragnął ją lansować. Zdecydował, że wystąpi w jego muzeum ze swymi "świętymi tańcami strzelistych aktów nagości", łączącymi egzotykę, intelekt i seks z kulturą mającą za sobą tysiąclecia. Dzięki tym występom Mata Hari z dnia na dzień stała się sławna. Poznała najlepszego impresario Gabriela Astruca, dzięki któremu ta na wpół amatorska tancerka występowała w Folies-Bergere, Olympii, ba! - uzyskała angaż do opery w Monte Carlo. Zarabiała dziesiątki tysięcy franków za jeden występ. Żyła ponad stan w luksusowym apartamencie przy ulicy Balzaka 3. Miała liczną służbę, powozy, klejnoty, futra. 

A oto jej ulubione Pola Elizejskie. Pod numerem 25. stoi pałac największej kurtyzany II Cesarstwa - markizy Paivy. Mata Hari chciała należeć do tej samej kategorii kobiet, kosztownych kochanek, wypełniających sobą łóżka bogatych notabli, które z czasem stają się kimś innym: pisarkami, jak Colette, czy projektantkami, jak Chanel. Na tych Polach Elizejskich, na rogu ulicy Bassano był Elysee-Palace (dziś gmach Vuittona). W tym luksusowym hotelu Mata Hari spotykała swego ostatniego kochanka, podporucznika Wadima Masłowa, młodszego od niej o 20 lat. Miał tyle lat, ile miałby jej syn, Norman, gdyby żył, którego straciła jak miał 2,5 roku. Ta ekspertka w sprawach miłości daje się ponieść zgubnej namiętności do młodego Rosjanina, kompensującego jej zranione macierzyńskie uczucia. Również w tym hotelu przy Polach Elizejskich została aresztowana 13 lutego 1917 roku o szóstej rano.

W oddali widać czubek wieży Eiffla, na której w roku 1914 zainstalowano wojskowe centrum nasłuchów radiowo-telegraficznych. To tam zostały przechwycone i rozszyfrowane telegramy kapitana Arnolda Kallego, w których Mata Hari została opisana jako niemiecki agent pierwszej kategorii o kryptonimie H21, wprowadzająca w błąd francuskie służby wywiadowcze.

Świt przeszedł w poranek. Karawan z ciałem kobiety szpiega zatrzymał się w dzielnicy Saint Germain, przed wydziałem medycyny sądowej. Tutaj odbyła się rutynowa sekcja zwłok. Okazało się, że na dwanaście pocisków trafiły trzy, robiąc dziurę nad lewą piersią. Podczas autopsji organy Maty Hari rozkradziono na relikwie. Kim była? Nieszczęśliwą matką, wzgardzoną żoną, cyniczną pożeracz-ką mężczyzn, lekkomyślną kobietą, co wplątała się w podwójną grę wywiadów Francji i Niemiec, czy niebezpiecznym szpiegiem odpowiedzialnym za 100 tyś. zabitych? Pytana w śledztwie, po co właściwie przyjechała do Paryża? Odpowiedziała z ujmującą naiwnością: -
Myślałam, że każda kobieta, która chce uciec od męża, ucieka tutaj, do Paryża. Jej ciało było pożądane i opłacane, kochane i nienawidzone, aż obróciło się w proch, przebite kulami plutonu egzekucyjnego w fosie zamku Vincennes. Ale imię Mata Hari przetrwało do dziś i jest częścią powszechnej wyobraźni, która podsyca legendę i mit. Na zawsze weszła do panteonu najsłynniejszych kobiet świata.

Jeszcze jest ciemno. Ale czyste niebo zapowiada ładny dzień - poniedziałek, 15 października. Na rogu bulwaru Magenta i ulicy Faubourg-Saint-Denis otwiera się cela paryskiego więzienia dla kobiet. Budzą się trzy więźniarki. Zabierają tę ze środkowej pryczy. - Prezydent odrzucił pani prośbę o łaskę. Kobieta ostatni raz się ubiera. Wkłada perłowoszarą suknię, kapelusz, długie rękawiczki. Chce umrzeć jak gwiazda, którą zawsze była. Pisze ostatnie listy - do córki, do kochanka. Z więziennego dziedzińca wiozą ją na poligon zamku Vincennes. Przywiązują do słupa, odczytują wyrok: W imieniu narodu francuskiego... Ona uważa się za niewinną. Szabla oficera opada w dół. Ognia!... - Czy ktoś zgłasza się po ciało? Zamiast odpowiedzi jest cisza. Niedługo wzejdzie słońce. Po malajsku - Mata Hari.

Mija 90 lat od tamtego poniedziałku. Był rok 1917. Konny karawan z ciałem niemieckiego szpiega, a przynajmniej kobiety zwerbowanej przez niemiecki wywiad, ruszył ulicami budzącego się miasta. Mija paradę ludzkich losów - jedni wychodzą, inni dopiero wracają. Wszyscy słyszeli o Mata Hari. Naprawdę nazywała się Margareth Gertrudę Zelle, po mężu Mac Leod, oficerze w Indiach Holenderskich (dziś Indonezja). Miała sto twarzy, żeby się podobać, zadziwiać, imponować, żeby o niej mówiono. Bywała Hinduską, Niemką, Angielką, Holenderką, wdową, rozwódką, kurtyzaną, artystką, księżniczką, demoniczną boginią, skandalizującą gwiazdą. Paryż działał na nią jak zaklęcie, jego bulwary, artyści, fortuny. Marzyła o nim i swego dopięła. Została paryską ulubienicą, która ostatni raz przemierza swoje miasto. 

Grand Hotel przy ulicy Scribe'a. Dwa kroki od Opery. Tu w 1904 roku po raz pierwszy zatrzymała się w Paryżu. Miała 28 lat, ognisty temperament i nic do stracenia. Była bez grosza, ale robiła wrażenie - 175 cm wzrostu, ciemne włosy, matowa cera, długie dłonie, mocna budowa ciała, choć potrafiła wyglądać na kobietę kruchą i delikatną. Właściwie nie była specjalnie ładna, ale miała w sobie nieuchwytną osobowość, tajemnicę i specyficznie zmysłową wolność, którymi zniewalała mężczyzn. Od razu wyruszyła na łowy bogatych kochanków. Ale się nie zadowoliła rolą utrzymanki, chciała zaistnieć jako tancerka. Tańczyła nago. W swych orientalnych tańcach była jak zakazany owoc osnuty dymem kadzideł.

Muzeum Sztuki Orientalnej na placu Jeny. To muzeum imienia Emile'a Guimeta, przemysłowca interesującego się Wschodem, który zebrał najwspanialszą kolekcję sztuki azjatyckiej. Również on, jak wielu innych, uległ czarowi Maty Hari. Zapragnął ją lansować. Zdecydował, że wystąpi w jego muzeum ze swymi "świętymi tańcami strzelistych aktów nagości", łączącymi egzotykę, intelekt i seks z kulturą mającą za sobą tysiąclecia. Dzięki tym występom Mata Hari z dnia na dzień stała się sławna. Poznała najlepszego impresario Gabriela Astruca, dzięki któremu ta na wpół amatorska tancerka występowała w Folies-Bergere, Olympii, ba! - uzyskała angaż do opery w Monte Carlo. Zarabiała dziesiątki tysięcy franków za jeden występ. Żyła ponad stan w luksusowym apartamencie przy ulicy Balzaka 3. Miała liczną służbę, powozy, klejnoty, futra. 

A oto jej ulubione Pola Elizejskie. Pod numerem 25. stoi pałac największej kurtyzany II Cesarstwa - markizy Paivy. Mata Hari chciała należeć do tej samej kategorii kobiet, kosztownych kochanek, wypełniających sobą łóżka bogatych notabli, które z czasem stają się kimś innym: pisarkami, jak Colette, czy projektantkami, jak Chanel. Na tych Polach Elizejskich, na rogu ulicy Bassano był Elysee-Palace (dziś gmach Vuittona). W tym luksusowym hotelu Mata Hari spotykała swego ostatniego kochanka, podporucznika Wadima Masłowa, młodszego od niej o 20 lat. Miał tyle lat, ile miałby jej syn, Norman, gdyby żył, którego straciła jak miał 2,5 roku. Ta ekspertka w sprawach miłości daje się ponieść zgubnej namiętności do młodego Rosjanina, kompensującego jej zranione macierzyńskie uczucia. Również w tym hotelu przy Polach Elizejskich została aresztowana 13 lutego 1917 roku o szóstej rano.

W oddali widać czubek wieży Eiffla, na której w roku 1914 zainstalowano wojskowe centrum nasłuchów radiowo-telegraficznych. To tam zostały przechwycone i rozszyfrowane telegramy kapitana Arnolda Kallego, w których Mata Hari została opisana jako niemiecki agent pierwszej kategorii o kryptonimie H21, wprowadzająca w błąd francuskie służby wywiadowcze.

Świt przeszedł w poranek. Karawan z ciałem kobiety szpiega zatrzymał się w dzielnicy Saint Germain, przed wydziałem medycyny sądowej. Tutaj odbyła się rutynowa sekcja zwłok. Okazało się, że na dwanaście pocisków trafiły trzy, robiąc dziurę nad lewą piersią. Podczas autopsji organy Maty Hari rozkradziono na relikwie. Kim była? Nieszczęśliwą matką, wzgardzoną żoną, cyniczną pożeracz-ką mężczyzn, lekkomyślną kobietą, co wplątała się w podwójną grę wywiadów Francji i Niemiec, czy niebezpiecznym szpiegiem odpowiedzialnym za 100 tyś. zabitych? Pytana w śledztwie, po co właściwie przyjechała do Paryża? Odpowiedziała z ujmującą naiwnością: -
Myślałam, że każda kobieta, która chce uciec od męża, ucieka tutaj, do Paryża. Jej ciało było pożądane i opłacane, kochane i nienawidzone, aż obróciło się w proch, przebite kulami plutonu egzekucyjnego w fosie zamku Vincennes. Ale imię Mata Hari przetrwało do dziś i jest częścią powszechnej wyobraźni, która podsyca legendę i mit. Na zawsze weszła do panteonu najsłynniejszych kobiet świata.

 

 

ANGORA - PERYSKOP Nr 42 - "ZNAD SEKWANY"
21.10.2007

 

Jak zginęła Amelia Earhard (Amelia Earhart)


 
KRZYSZTOF KĘCIK

 

Była najbardziej podziwianą kobietą swoich czasów, czołową feministką, projektantką mody. Zdobyła światową sławę jako królowa przestworzy. Na pokładzie samolotu przemierzyła Atlantyk, zamierzała okrążyć świat.

Z tej ostatniej wyprawy nie wróciła. Nieustraszona pilotka Amelia Earhart (1897-1937) zaginęła bez wieści nad Oceanem Spokojnym. Wraz z nią stracił życie nawigator Fred Noonan. Los Earhart i jej towarzysza wciąż pozostaje tajemnicą. 70 lat później trzy ekspedycje zamierzają wyjaśnić zagadkę ostatniego lotu awiatorki, o której napisano już ponad 50 książek

Czytaj dalej

Katarzyna Łóżkowa (Katarzyna II)

Czy ktoś dziś wie, kim była probirszczyca?
Współczesnym odpowiednikiem tego nietypowego zajęcia mogłaby być testerka.
Ale - testerka kochanków. Ważna postać przy boku imperatorowej Rosji.


 


Jan Larecki


 

 

Petersburg, 1744 r. Młodziutka 15-letnia księżniczka pruska Zofia Anhalt-Zerbst przybywa do Rosji, aby poślubić o rok starszego następcę tronu rosyjskiego księcia Karola Piotra, przyszłego cara Piotra III. Nie młodzieńcza miłość ani fascynacja grały tu rolę, ale interes dynastyczny, kierowany twardą ręką ciotki Piotra, urzędującej carowej Elżbiety, nieodrodnej córki słynnego cara Piotra I. Sądziła ona, że młoda księżniczka będzie uległym i posłusznym narzędziem w jej ręku. Gdyby wiedziała, jak bardzo się myliła!

Znalazłszy się na dworze petersburskim po ślubie w 1745 r., już jako wielka księżna Katarzyna (to imię przybrała na prawosławnym chrzcie), szybko pojęła, że dworski światek stanowi doskonałe pole dla snucia intryg i oddawania się różnym rozrywkom towarzyskim. W tym pierwszym doskonałą nauczycielką była jej matka Joanna Elżbieta, w drugim prym wiodła carowa Elżbieta, w dzień rozmodlona, a wieczorem oddająca się niepohamowanej rozpuście.

Pożycie młodej wielkoksiążęcej pary od pierwszego dnia układało się źle. Powodów było kilka: różnica intelektualna między małżonkami (prymitywizm Piotra), a przede wszystkim jego niedyspozycja płciowa. Wstydliwą dolegliwością wielkiego księcia było zwężenie napletka, tzw. stulejka, uniemożliwiająca mu współżycie płciowe. Ponadto tuż przed ślubem Piotr zachorował na ospę, która zeszpeciła go całkowicie, co zniechęcało wrażliwą na estetykę Katarzynę.

Bodźcem dopingującym ją do inicjacji seksualnej były próby czynione przez carową Elżbietę, nieświadomą ułomności Piotra, mające doprowadzić do konsumpcji małżeństwa i dania państwu następcy tronu.

Pierwsze grzechu początki

Na prawdziwą okazję musiała jednak Katarzyna poczekać, choć życie dworskie - bale, polowania i ceremonialne uroczystości - przyciągało rzesze dobrze urodzonych. W 1748 r. pojawili się na dworze bracia Czernyszewowie: Andrzej, a następnie Zachar. Wszystko jednak wskazuje, że ich kontakty z Katarzyną ograniczyły się do klasycznego flirtu bez fizycznego dopełnienia.

Dopiero cztery lata później, to jest po siedmiu latach małżeństwa, Katarzyna zdecydowała się uczynić pierwszy krok. Na prawie trzy lata 23 -letnia księżna związała się z szambelanem dworu swego męża Siergiejem Sałtykowem. Ich intymny związek zaowocował dwoma poronieniami ukrywanymi przed otoczeniem, a zwłaszcza przed carową. Prawdopodobnie w tym czasie Sałtykowowi, mającemu na uwadze własny interes, poprzez dworskich zauszników udało się poinformować Elżbietę o chorobie Piotra i uzyskać jej zgodę na zabieg. Poddany alkoholowej narkozie, zręcznym cięciem skalpela nadwornego medyka Piotr został uwolniony od kłopotu. Wielki książę był wdzięczny kochankowi żony, a Sałtykow triumfował.

Wkrótce Katarzyna znów zaszła w ciążę. We wrześniu 1754 r. urodziła syna, przyszłego cara Pawła I. Przez długie lata plotka podawała w wątpliwość, kto był jego ojcem: Sałtykow czy uleczony Piotr. A Katarzyna nadal przyjmowała w swej sypialni coraz bardziej niewiernego jej Sałtykowa. Zniechęcona znalazła w końcu pociechę w ramionach podkomorzego dworu Lwa Naryszkina. Przestała już dbać o pozory, oddając się coraz bardziej szalonym uciechom. Jak pisze prof. Władysław Serczyk: "Naryszkin przychodził wieczorem do jej apartamentów. Stawał pod drzwiami i miauczał jak kot, czekając na pozwolenie wejścia". Ten romans trwał ponad dwa lata.

I Polak potrafi

Rozzuchwalona Katarzyna poszukiwała coraz to nowych podniet i nowych kochanków. Wielbicielka Woltera, francuskiej literatury i obyczajowości, od przebywających na rosyjskim dworze wysłanników Ludwika, króla Francji, dość wcześnie przejęła styl zwany francuską miłością. 

Następnym wybrankiem okazał się 23-letni Polak, stolnik litewski Stanisław August Poniatowski. Owocem ich związku była córka, urodzona w 1757 r., która zmarła niecałe dwa lata później. W1764 r. nagrodą za ten romans będzie osadzenie Stanisława przez - już imperatorową- Katarzynę na polskim tronie, chociaż chyba tylko po to, by kraj, którym z jej łaski władał, łatwiej można było podzielić i wymazać z mapy Europy.

Bo w tym właśnie czasie obudziły się w Katarzynie ambicje polityczne. Zaczęła tworzyć własną koterię dworską. Czekała tylko na sprzyjający moment, jakim miała być śmierć coraz bardziej podupadającej na zdrowiu carowej Elżbiety. Zmarła w styczniu 1762 r. - zapamiętajmy ten rok - a na tronie zasiadł małżonek Katarzyny Piotr III.

Istotną rolę w przygotowaniach do przejęcia władzy przez Katarzynę odegrał jej kolejny nałożnik, jeden z trzech braci Orłowów, oficer gwardii Grzegorz

Orłowowie byli synami prostego żołnierza, któremu Piotr I własnoręcznie ściął głowę, ale przejął opiekę nad jego dziećmi. Wyróżniał się wśród nich Grzegorz, przystojny i urodziwy, szybko zdobywający łaski i wdzięki licznych dam. Również i Katarzyna zainteresowała się słynnym z miłosnych dokonań młodzianem i szybko zaaranżowała potajemne z nim spotkanie, sama występując incognito. Jako że spełnił oczekiwania, a jednocześnie sprawił, że stała się znów brzemienną, dostąpił łaski i zaszczytu bycia pierwszym (czytaj: najważniejszym) kochankiem carowej. Zagorzały intrygant, podobnie zresztą jak jego bracia, rychło stał się posłusznym narzędziem w jej ręku.

Wypadki przyspieszyło zdarzenie nierozerwalnie z nim związane. Katarzyna wkrótce miała urodzić jego dziecko. Życzliwi poinformowali o tym cara, który przybył do Peterhofu, gdzie przebywała carowa. Po godzinie od urodzenia małego Orłowa, przyszłego księcia Boriatyńskiego, tłumiąca ból położnica z wymuszonym uśmiechem witała prawowitego małżonka. W jej umyśle zapadła decyzja definitywnego pozbycia się marionetkowego męża.

Zamach, pod dowództwem Orłowów, przeprowadzono 9 lipca 1762 r., a po ośmiu dniach jeden z braci, Aleksy, własnoręcznie udusił trzymanego przez spiskowców w areszcie domowym cara. Po koronacji, we wrześniu tego roku, Katarzyna stała się wszechwładną imperatorową, a Grzegorz Orłów jej pierwszym oficjalnym faworytem. Ich związek trwał 10 lat. Podejmowane przez Orłowa zabiegi umocnienia swej pozycji u boku Katarzyny kolidowały jednak z jej zamiarami dynastycznymi. Spowodowało to rozdźwięk między kochankami. 

Na nic zdały się wysiłki przywrócenia łask carowej. Nie pomógł nawet słynny prezent, o którym na poczesnych miejscach piszą wszystkie publikacje o kamieniach szlachetnych. Mowa o drugim najsłynniejszym brylancie świata i jednocześnie najpiękniejszym z diamentów indyjskich nazwanym Orłowem. O bladoniebieskozielonej barwie, po oszlifowaniu ważył ok. 200 karatów i miał wielkość gołębiego jajka. Umieszczony w berle carów, należy do największych pamiątek rosyjskich przechowywanych do dziś w Diamentowym Skarbcu w Moskwie.

Aby dotkliwiej ukarać Grzegorza, caryca szybko znalazła następcę. Szczęśliwym wybrankiem został młody oficer Wasilczykow. Romans trwał niespełna dwa lata.

Na scenie pojawia się Potiomkin 

Nad Rosją pojawił się cień Jemieliana Pugaczowa i jego rebelianckich oddziałów. Zagrożenie spokoju wewnętrznego zmusiło carycę do podjęcia aktywnych działań wojskowych. Schwytanie i egzekucja buntownika, w styczniu 1775 r., nie wygasiły niepokojów. I tu na arenę wkroczył liczący wówczas 36 lat hrabia Grzegorz Potiomkin, zręczny intrygant i najinteligentniejszy z faworytów carowej. Jego ambicje nie sprowadzały się li tylko do zaspokajania chuci, będącej u szczytu swej potęgi, Katarzyny. Pragnął wpływać na losy państwa i na samą carycę. Udało mu się i jedno, i drugie. Choć pozycję pierwszego kochanka zajmował tylko dwa lata, to do końca jej życia pozostał niepodzielnym dostawcą kolejnych faworytów Katarzyny. A dokonał tego przy użyciu prostego zabiegu.

Gdy zorientował się, że jego miejsce włóżku carowej zajął jej osobisty sekretarz, syn popa Piotr Zawadowski, Potiomkin nie miał do niej o to pretensji - okazywał nadal swe przywiązanie i osiągnął coś niezwykle trudnego: z kochanka stał się przyjacielem! W krótkim czasie doprowadził do usunięcia Zawadowskiego z sypialni imperatorowej i zapewnił sobie wpływ na, zgodny z jego oczekiwaniami, dobór oficjalnych okresowych lokatorów carskiej łożnicy.

Katarzyna nie zrezygnowała bowiem ze swobodnego poszukiwania zdolnych zaspokoić ją partnerów. Poza oficjalnymi faworytami miała wiele przelotnych miłostek i przygód seksualnych. Jak pisze cytowany już prof. Serczyk: "Opowiadano na przykład, że jednego dnia dopuściła do siebie garbatego pisarza Strachowa, kiedy indziej znów hrabiego Segura, a czasem - wiedziona sobie tylko wiadomą skłonnością - potrafiła uwieść grenadiera stojącego na warcie". Nie gardziła też pospolitymi żołnierzami i zwykłymi dworakami, którzy wpadli jej w oko.

W pokojach zajmowanych przez Potiomkina bezustannie kręcili się młodzi ludzie liczący na przychylność hrabiego, pełniącego rolę sutenera carowej.

To ten, to ów

Potiomkin wypracował w tym względzie wręcz naukową procedurę. Jeśli Katarzynie spodobał się potencjalny kandydat na kolejnego kochanka, Potiomkin zlecał najpierw przeprowadzenie o nim dokładnego wywiadu. Gdy opinia była pozytywna, wybranek przechodził następnie szczegółowe badania lekarskie, a potem posyłany był do sypialni jednej z dam dworu na praktyczny sprawdzian. Jeśli i tu wypadł pozytywnie, dopiero wówczas pozwalano mu wejść do sypialni carycy. Taka dama dworu zwana była probirszczycą czy bardziej wytwornie: probir-damą.

Instytucja probirszczyc nie została wymyślona przez Potiomkina dla potrzeb Katarzyny. Formę tę zainicjowała i z powodzeniem stosowała jej teściowa, cesarzowa Elżbieta. Potiomkin natomiast obudował ją całym instrumentarium i uczynił z niej nieformalny urząd dworski.

Wypada zatem pokrótce opowiedzieć o szczęściarzach, którzy przeszedłszy wszystkie stopnie takiej selekcji, legli w łożu carycy z zaszczytnym tytułem faworyta.

Pierwszym był Siemion Zoricz w latach 1777-78. Serb z pochodzenia, uciekinier z tureckiego więzienia, znalazł w Rosji protektora w osobie Potiomkina. Rychło jednak zaczął snuć intrygi wobec swego opiekuna. I jak szybko znalazł się na szczycie, tak szybko stoczył się w dół. Zesłany do swego majątku, popadł w towarzyskie zapomnienie.

Kolejnym był młody kapitan kirasjerów Michał Korsakow. Niestety, jego ogromny walor fizyczny był odwrotnie proporcjonalny do intelektu. Rozzuchwalony swym powodzeniem wykorzystywał go w licznych, na boku uprawianych flirtach, co rychło doszło do wiadomości carycy. W swej zachłanności nie lubiła dzielić się z żadną kobietą tym, co jej było przynależne. Na dodatek okazało się, że obdarzył swą chlebodawczynię wstydliwą chorobą, która spowodowała konieczność ponadpół-rocznego leczenia. A tego Katarzyna wybaczyć nie mogła!

Gdy tylko wróciła do zdrowia (do końca życia jednak odczuwać będzie skutki podarunku Korsakowa), Potiomkin przedstawił jej kolejnego kandydata. 22-letniego oficera, a w niedługim czasie i generała, Aleksandra Łanskoja. Jego kariera przy boku carycy skończyła się najtragiczniej - kosztowała go życie. Niezbyt dobrze radząc sobie w nowej roli, pobudzał się do wigoru alkoholem i afrodyzjakami. W efekcie bagatelne przeziębienie spowodowało śmierć 26-letniego kochanka. Przez kilka miesięcy Katarzyna nosiła po nim żałobę, straciła chęć do przelotnych miłostek. A miała już 55 lat.

Po ośmiu miesiącach Potiomkinowi udało się wreszcie namówić ją na zakończenie seksualnego postu. Następcą Łańskiego był równie młody podoficer Aleksander Jermołow, który sprawnie zadomowił się w sypialni władczyni. I popełnił ten sam niewybaczalny błąd co niektórzy z jego poprzedników - intrygował przeciwko swemu protektorowi.

Po nim nastał porucznik Aleksander Mamonow, lat 24. Awanse i powodzenie u Katarzyny stały się jego zgubą. Potiomkin uznał, że Mamonow dąży do zajęcia jego pozycji na dworze i za pomocą drobnej intrygi szybko się go pozbył.

Ostatnie podrygi

W czasie gdy Mamonow w 1789 r. opuścił w niełasce pałac carowej, Potiomkin dowodził wojskami przeciwko Turcji. Skorzystano z tej okazji i podsunięto Katarzynie dowódcę warty pałacowej Platona Zubowa, oficera gwardii. Różnica wieku była znaczna: ona miała 62 lata, on 22, ale obojgu to nie przeszkadzało. Sprytny, choć tępawy wojskowy zdobył wpływ na monarchinię i sięgnął po zaszczyty.

Katarzynie nie wystarczał już jeden kochanek. Zubow włączył więc do wspólnych igraszek swego młodszego o dwa lata brata Waleriana. W tych zabawach uczestniczyły czasami niektóre damy dworu i dawni przyjaciele carycy, np. Sałtykow. A caryca w swym nienasyceniu zakosztować miała i miłości lesbijskiej.

Jak obliczyli skrupulatni historycy, na wszystkich swych faworytów Katarzyna wydała niebagatelną wówczas kwotę ok. 100 min rubli. Gorzką prawdą jest, że każdy z nich odznaczany był ponadto polskim Orderem Orła Białego. Potulny i posłuszny były kochanek Stanisław August Poniatowski nie potrafił odmówić swej dawnej nałożnicy takiej drobnostki, deprecjonując rangę tego odznaczenia.

Katarzyna II zmarła w listopadzie 1796 r. po półtorej doby strasznych męczarni. Miała niecałe 68 lat. Wedle krążącej wówczas pogłoski padła ofiarą mordu, czy politycznego - wątpliwe. W siedzenie sedesu w ubikacji, z której caryca korzystała, wmontowano ukrytą sprężynę, a wyściełane siedzisko kryło w sobie ostre noże. Pod jej, niemałym zresztą, ciężarem uwolniona sprężyna spowodowała, że wbiły się one w ciało. Jak mówili współcześni - miejsce zamachu godne było stylu, w jakim żyła. Kim był ten przemyślny, acz okrutny zamachowiec, nie ustalono.

JAN LARECKI



Ważniejsze źródła: Wł. Serczyk "Katarzyna II",
L. Bazylow "Historia Rosji",
J. Figura i J. Kujawa "Władcy świata",
W. Gąsiorowski "Królobójcy",
S. Skott "Romanowowie wczoraj i dzisiaj", Wł. Serczyk "Poczet władców Rosji",
G. Ziegler "Tajemnice rodu Romanowów"

 

 

POLITYKA nr 40,
6 października 2007

Sztuką i miłością żyłam (Maria Callas)

Straciłam głos, pozostaje mi tylko umrzeć.
Rok później nie żyła.




Leszek Turkiewicz






Maria Callas do siostry: Straciłam głos, pozostaje mi tylko umrzeć. Rok później nie żyła. Mija 30 lat od jej śmierci. Największa diwa operowa XX wieku, amerykańska Greczynka, była paryżanką z wyboru. Tutaj mieszkała przy ulicy Foch 88 i tutaj umarła na zawał serca 16 września 1977 roku przy avenue Georges-Mandel. Jakże tutaj, w podparyskim Neuilly, umierał u jej boku (a nie żony) Onassis, miłość jej życia, kończąc ostatni akt dramatu najsłynniejszego małżeńskiego trójkąta: Callas, Onassis, Kennedy.

Maria Callas urodziła się 2 grudnia 1923 roku we Flower Hospital w Nowym Jorku przy 5. Avenue, jako Cecilia Safia Anna Maria Kalogeropoulos. Swoim sopranem zachwyciła świat. W latach 50. i 60. La Divina, jak ją nazywano, stała się najpopularniejszą kobietą i najsławniejszą artystką operową świata, entuzjastycznie przyjmowaną na scenach mediolańskiej La Scali, londyńskiej Covent Garden, nowojorskiej Metropolitan Opera. Śpiewała gdzie chciała i z kim chciała, Traviatę pod kierunkiem Herberta von Karajana w Operze Wiedeńskiej, Normę (najważniejsza rola w karierze) w reżyserii Franco Zeffirellego na deskach Opery Paryskiej. Ale i ona, Boska Diwa, nie uniknęła ludzkich ułomności. Zaczęły się kłopoty z gardłem.

Pierwszy kryzys wokalny miała w 1962 roku w La Scali, zaś 29 maja 1965 roku w paryskiej Operze Garnier, w ostatnim przedstawieniu Normy, załamała się - nie była w stanie zaśpiewać w ostatniej scenie. Nie tylko tego wieczoru, ale już nigdy publiczność nie zobaczyła, jak umiera jej Norma. Miesiąc później Callas próbuje jeszcze raz stanąć na deskach opery, tym razem w Londynie, w Tosce. Ma 41 lat i jest to jej ostatni występ w przedstawieniu operowym. Jej boski głos został pogrzebany głęboko w jej gardle. Stał się echem przebrzmiałej wielkości. Nigdy nie powróciła do pełnej formy wokalnej, chociaż jeszcze przez 9 lat występowała okazjonalnie, dając cykle recitali na całym świecie, głównie ze starym przyjacielem, tenorem Giuseppe Di Stefano. Dawała też lekcje w Julliard School w Nowym Jorku i przyjęła tytułową rolę Medei w filmie Piera Paola Paso-liniego. Była to jedyna aktorska kreacja filmowa, jaką przyjęła. Wcześniej odrzucała propozycje Loseya, Viscontiego, Dreyera. Ostatni publiczny koncert miała w Sapporo, w Japonii, 11 listopada 1974 roku. Po nim już nikt nie usłyszał śpiewającej Callas.

Jej życie pełne było pasji i bólu, chwały i skandali. Otaczał ją kult wielbicieli. Pod jej urokiem był m.in. Winston Churchill. Poznała go 22 lipca 1959 roku w Monako podczas obiadu na tarasie hotelu Paris, na który zaprosił ich Aristoteles Onassis. Grecki armator multimiliarder nie ukrywał, że chce mieć wszystko: "powietrze, morze, kobiety, mężczyzn, Monte Carlo". Trzy dni później Callas i Onassis byli kochankami. Dziewięć miesięcy później w ich życiu wydarzyło się coś, co ukrywano przez ponad 30 lat. Callas 30 marca 1960 roku urodziła swoje jedyne dziecko, syna o imieniu Omero, lecz niemowlę umarło zaledwie dwie godziny po urodzeniu.


Kochanków łączyła nie tylko miłość, ale i wspólnota losów, ojczysty kraj, ubogie dzieciństwo, doświadczenia emigrantów. Byli już w związkach małżeńskich. Ona - żona starszego o 30 lat włoskiego przemysłowca i miłośnika opery, Battisty Meneghiniego, jej odkrywcy, mentora i agenta w jednej osobie. On - mąż młodszej o 25 lat Athiny Livanos, córki bogatego greckiego armatora, czyli kolegi z branży. Oboje tkwili jakby w małżeństwach z rozsądku. Na swe rozwody oczekiwali na luksusowym jachcie Christina, należącym do Onassisa, żeglując wokół Włoch, między Monako i Atenami.

Callas była dumna z miłości do najbogatszego wówczas człowieka świata. - Tak - oświadczyła prasie - zakochałam się jak osiemnastolatka i nie wstydzę się tego wyznać. Świat plotkuje, że pokochałam Onassisa dla jego miliardów. Co za brednie! Zarabiam dosyć pieniędzy, by kupić sobie taki jacht jak Christina. Dlaczego go pokochałam? Bo to pierwszy mężczyzna, który mnie traktuje jak kobietę, a nie jak maszynkę do robienia pieniędzy.


Nigdy się nie pobrali. Ich związek przetrwał do końca ich życia, mimo że Onassis poślubił w 1968 roku Jacqueline Kennedy, wdowę po zastrzelonym prezydencie USA. Pirat Ari i łowca miłosnych przygód, jak nazywano Onassisa, stale już krążył między żoną a kochanką. W ramionach Callas koił ból po stracie jedynego syna Aleksandra, który zginął w wypadku własnego samolotu 22 stycznia 1973 roku. A gdy stan zdrowia samego Onassisa nagle się pogorszył, natychmiast opuścił on Jacqueline i Amerykę i w 1975 roku udał się do Paryża, by przy Marii Callas spędzić ostatnie tygodnie życia.

Nadszedł rok 1977. Koniec lata. 16 września Maria Callas wstała późno, zjadła śniadanie i zasiadła do fortepianu. Poczuła zawrót głowy, co się jej często zdarzało. Tym razem zawrót głowy przeszedł w ostry ból w klatce piersiowej. Diva Assoluto zamilkła na zawsze. Trzy dni później została skremowana na cmentarzu Pere-Lachaise, a wiosną 1979 roku jej prochy rozsypano na Morzu Egejskim. Ostatni benefis wielkiej sopranistki odbył się w dniu jej urodzin, 2 grudnia 2000 roku, w paryskim domu aukcyjnym Drouot-Montaigne, gdzie wyprzedano garderobę i najbardziej osobiste pamiątki po Boskiej Diwie.

Vissi d'arte, vissi d'amore...

LESZEK TURKIEWICZ Paryż

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.




ANGORA nr 37, 16 września 2006

Cudowne dziecko (Wolfgang Amadeusz Mozart)

Nie ma w historii muzyki postaci, która byłaby zarazem tak znana i tak tajemnicza jak
Wolfgang Amadeusz Mozart. 27 stycznia mija 250 lat od jego narodzin


 


Bartosz Kamiński




Ze wszystkich wielkich kompozytorów to właśnie Mozart najpełniej zawładnął masową wyobraźnią. Najsłynniejsze cudowne dziecko w historii sztuki. Genialny twórca, którego muzykę nierzadko traktowano jako świadectwo boskiej obecności na ziemi. Przedmiot bodaj największej liczby biografii i opracowań.

To jego muzykę najchętniej brali na warsztat inni kompozytorzy jako podstawę wariacji i pastiszu. To jego "Requiem" najczęściej tworzy oprawę uroczystych pogrzebów i to jego podobizna zdobi słynne czekoladowe kulki. Przykłady można by mnożyć. Mimo ogromnej liczby historycznych badań i reinterpretacji postać Mozarta wciąż, jak w XIX wieku, funkcjonuje przede wszystkim w obszarze mitu.

Geniusz na walizkach

Na ironię zakrawa fakt, że najlepiej udokumentowaną i znaną częścią życia Mozarta jest jego dzieciństwo. Wolfgang Amadeusz urodził się w 1756 roku w Salzburgu. Był jednym z siedmiorga dzieci, z których jednak tylko dwoje przeżyło wiek niemowlęcy. Już jako trzylatek objawił wyjątkowe zdolności muzyczne: odnajdywał akordy na klawiaturze i zapamiętywał całe pasaże podczas lekcji, jakich ojciec udzielał starszej o pięć lat siostrze Nannerl. W wieku pięciu lat chłopiec zaczął komponować i wystąpił na pierwszym publicznym koncercie w rodzinnym mieście. Wkrótce potem prezentował swe zdolności na dworze w Monachium.

Odtąd życie małego Mozarta upływało na niemal nieustającym, wyczerpującym tournée, ciągłych ćwiczeniach i występach. Nigdy nie chodził do szkoły ani nie studiował. Przez 10 lat rodzina przebywała w domu zaledwie kilka miesięcy. Oblicza się, że w sumie Wolfgang Amadeusz spędził w podróży 3720 dni, czyli prawie jedną trzecią życia.

Gdy dorósł, nie spotykał się już z tak entuzjastycznym przyjęciem, jakiego doświadczał, gdy był cudownym dzieckiem. Skonfliktowany z ojcem, w 1781 roku opuścił ostatecznie rodzinne miasto i zrezygnował z posady na dworze Księcia Arcybiskupa Salzburga, osiadając w Wiedniu. Przez 10 lat żył jako wolny artysta, komponując na zamówienie, występując jako pianista i dorabiając jako nauczyciel muzyki. Niemal bez przerwy pozostawał w kłopotach finansowych. Prowadził dość rozrzutne i hulaszcze życie, przypłacając to chorobą, która doprowadziła do przedwczesnej śmierci. Umarł 5 grudnia 1791 roku, nie ukończywszy 36 lat.

O ostatnich latach życia Mozarta, kiedy tworzył największe arcydzieła, posiadamy zaledwie garść informacji. Pomimo prowadzonych od lat skrupulatnych badań postać kompozytora wciąż otacza tajemnica. Łącznie z największą - okolicznościami śmierci. Do dziś nie wiadomo ostatecznie, co było jej przyczyną, bo sekcji zwłok nie zrobiono. Mozarta pochowano w bezimiennym, zbiorowym grobie, a świadectwo zgonu zaginęło. Większość badaczy skłania się ku tezie, że bezpośrednią przyczyną była niewydolność nerek, a pośrednią - nadto wyczerpująca pierwsza część życia kompozytora i niezdrowy tryb życia w drugiej. Mozart wcale nie był osobą "ze świecznika" i badacze - jak to ujął jeden z nich - zmuszeni są brnąć przez chaszcze pogłosek, pełnych sprzeczności zeznań, złośliwości i skandali.

Forman prawdę Ci powie

Współczesny obraz Mozarta w dużej mierze utrwalił wspaniały film "Amadeusz" Miloša Formana z 1984 roku, oparty na sztuce Petera Shaffera o tym samym tytule (polską premierę miała w 1981 roku w warszawskim Teatrze na Woli w reżyserii Romana Polańskiego, z wielką kreacją Tadeusza Łomnickiego w roli Salieriego). Shafferowi zarzucano, że położył nadmierny nacisk na takie cechy charakteru artysty, jak infantylne zachowanie, arogancja i niewybredne poczucie humoru. Tyle że Brytyjczyk oparł się na faktach, poprzedzając pisanie dramatu wnikliwymi studiami biografii kompozytora. Mozart był niski, nieatrakcyjny fizycznie, miał zaraźliwy śmiech i dość dziecinne usposobienie. Jedną z najczęściej wspominanych cech jego charakteru była zarozumiałość i skłonność do - okrutnej nieraz - krytyki.

Wszystko to Shaffer ukazał przez pryzmat wspomnień Antonia Salieriego, nadwornego kompozytora cesarza Józefa II, domniemanego rywala do sławy i zabójcy Mozarta. Nie ma żadnych dowodów, a nawet przesłanek, by sądzić, że Salieri chciał i mógł otruć Mozarta, choć obierając podobną perspektywę dla sztuki, Shaffer miał swoje racje. Mozart w ostatnich dniach życia, w malignie, wyraził przekonanie, że podano mu trującą mieszankę rtęci. Prawie 30 lat później, Salieri w starczej demencji oskarżył siebie o otrucie Mozarta. Był to gest desperata, będącego świadkiem triumfu muzyki Wolfganga Amadeusza, ale wywołał szereg plotek pokutujących do dziś. Romantycy, na czele z Aleksandrem Puszkinem (a za nim Rimskim-Korsakowem, autorem opery "Mozart i Salieri") ukuli mit śmiertelnej rywalizacji obydwu twórców. Czeski reżyser potraktował materiał z wrodzonym smakiem i przenikliwością, tworząc dzieło zasługujące na miano najwspanialszego portretu kompozytora w historii kina - to nie biograficzny bryk, ale mądra rozprawa o naturze geniuszu, film de facto muzyczny, co też stanowi jego ogromną siłę.

W czym Shaffer i Forman odstąpili od faktów? Tajemniczym nieznajomym, który zamówił u Mozarta "Requiem" nie był Salieri, ale służący księcia Franza Walsegg-Stuppacha, arystokraty chcącego je zaprezentować jako własną kompozycję. Salieri nie towarzyszył też wcale Mozartowi w ostatnich godzinach życia - przy jego łożu zgromadzeni byli jedynie najbliżsi. Z kolei "Requiem" pomagał spisywać uczeń mistrza Süssmayr, który dokończył kompozycję i w tej właśnie wersji wykonuje się najsłynniejsze dzieło Mozarta najczęściej. Natomiast współcześni muzykolodzy zajmują się wciąż jego rekonstruowaniem.

Teatr jednego aktora

Geniusza z Salzburga za jego życia zauważyli nieliczni. Johann Adolf Hasse, jeden z najwyżej cenionych w XVIII wieku kompozytorów, słuchając 15-letniego Mozarta, miał powiedzieć: "Przez tego chłopca my wszyscy popadniemy w zapomnienie". Podziwiał go Haydn i Beethoven, potem Schubert i Rossini. Chopin swój pierwszy większy utwór oparł na temacie z opery "Don Giovanni". Dvořak przyrównywał sztukę Mozarta do słonecznego blasku, który oślepia i grzeje. Grieg zauważył: "W wypadku Bacha, Beethovena i Wagnera podziwiamy przede wszystkim głębię i potęgę ludzkiego umysłu, u Mozarta zaś - boski instynkt; w jego muzyce nie ma żadnego wysiłku, śladu walki, oporu materii, tylko dziecięca, radosna natura, pokonująca wszelkie trudności niczym w zabawie, bo Mozart tworzył jak Bóg, bez bólu". Jeszcze celniej wyraził się amerykański kompozytor Aaron Copland, pisząc w 1960 roku, że muzyka wielkiego Austriaka to niedościgły wzór równowagi między twórczym uniesieniem i dyscypliną, między prostotą i wyrafinowaniem stylu, między spontanicznością a zarazem pełną świadomością ekspresji.

W powszechnym odczuciu muzyka Mozarta kojarzy się przede wszystkim z elegancją oraz rokokowym wdziękiem, jest wzorem bezpretensjonalności i klasycznego piękna. Dorobek kompozytora to jednak prawdziwy muzyczny kosmos, w jakim odnajdziemy każdy niemal rodzaj emocji i wzruszeń, a także "patos osamotnionego geniusza zmagającego się ze światem, który go nie rozumie". Katalog dzieł Mozarta, opracowany w połowie XIX wieku przez Ludwiga Köchla, liczy 626 pozycji, w tym 50 symfonii, 28 koncertów fortepianowych, 17 mszy, 27 kwartetów smyczkowych i 22 opery. W opinii wielu muzyków kluczem do zrozumienia twórczości Mozarta są jego dzieła operowe. Teatralny duch przenika dokonania kompozytora na każdym polu - muzyki symfonicznej, koncertowej, kameralnej. Instrumenty i ich grupy są niczym dialogujący aktorzy, a element wokalny to najistotniejszy czynnik, który wprawiał w ruch wyobraźnię Mozarta. Utwory Mozarta lepiej charakteryzują jego osobowość niż jakiekolwiek szkice biograficzne, niemające szans na kompletność z braku dokumentacji. Obcując z muzyką, dowiemy się więcej. Do tego zaś będziemy mieć w tym roku wiele okazji.



źródło: OZON , 5 stycznia 2006

Licealistka ze 176 IQ (Ania Koralewska)

 

 ******

18-letnia Ania Koralewska ma najwyższy iloraz inteligencji w Polsce


Ania jest taką samą dziewczyną, jak jej osiemnastoletnie koleżanki. Taką samą, a jednak niezwykłą, gdyż jej iloraz inteligencji wynosi 176 IQ i podobno jest najwyższy w Polsce. Licealistka ze Sławkowa ma Oksfordzki Certyfikat potwierdzający jej wysoki IQ i jest członkiem elitarnego klubu Mensa.

Ania jest spontaniczna i niezwykle wrażliwa. Bardzo łatwo ją zranić, wystarczy jedno wrogie spojrzenie. Ale i bardzo łatwo trafić do jej serca - szczery, pogodny uśmiech i chwila przyjacielskiej rozmowy są na to najlepszym sposobem. Zresztą rozmawiać, dyskutować, wymieniać poglądy lubi ponad wszystko, l to już od wczesnego dzieciństwa. - Moja córka nigdy nie gaworzyła po dziecięcemu, nie szczebiotała, nie przekręcała wyrazów - opowiada mama Ani. - Zawsze starała się właściwie dobierać słowa i praktycznie "od zawsze" można z nią było rozmawiać na wiele tematów: o sztuce, o muzyce, o filmach, książkach, o ludzkich zachowaniach - po prostu o wszystkim.

Czytaj dalej

Grał Stanisław, ukarano rodziców (Staś Drzewiecki)

Mama i tata Stasia Drzewieckiego
najbardziej przyczynili się do jego porażki w Konkursie Chopinowskim


 


BRONISŁAW TUMIŁOWICZ

Faworytów było dwóch, Stanisław i Rafał. Właśnie w tej kolejności. Stanisław koncertował publicznie od szóstego roku życia, miał niemal na zawołanie wszystkie sale koncertowe i studia nagrań. Jako cudowne dziecko znanych muzyków był od dawna chlubą polskiej pianistyki. Błyszczał.

Rafał stanowił jego zaprzeczenie. Nikomu nieznani rodzice. Wielka skromność wpisana w charakter. Niepozorna sylwetka. Miał daleko do szkoły muzycznej, codziennie dojeżdżał. Powoli wyrabiał sobie pozycję w konkursach dla młodzieży szkolnej, a pierwszą w życiu płytę nagrał dopiero jako 20-latek. Mimo to Rafał, a nie Stanisław zdobył wszystkie możliwe nagrody na XV Konkursie Chopinowskim. Stanisław nie dotarł nawet do drugiego etapu. Jak to było możliwe?

Przed konkursem

Co innego życie, co innego konkurs, który wielu kojarzy się trochę z Sądem Ostatecznym. Tam i tu ostatni stają się pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. To przecież sprawiedliwe. Jak w Biblii.

Niektórzy przedstawiciele branży muzycznej marzą o tym, by przynajmniej raz na kilka lat ktoś wychylił się z Olimpu i zrobił "porządek". Dlatego przyklasnęli decyzji jurorów, która skasowała Stasia. Słusznie, niesłusznie - nieważne. Ważne, że sprawiedliwie, bo on już się nasycił, już zakosztował sławy, owacji i zaszczytów. Inni nawet przez całe życie artystyczne nie mogą usłyszeć tylu pochwał i tyle razy kłaniać się w rytm długich, entuzjastycznych oklasków.


O Stanisławie mówili jeszcze przed konkursem, że został zmanierowany przez rodziców, którzy byli jego nauczycielami, że popełniono niewybaczalne błędy w prowadzeniu młodego artysty i że z pewnością nadejdzie dla niego dzień prawdy. W światku pianistycznym wszystko jest jakoś ze sobą powiązane. Wszyscy interesują się postępami zarówno profesorów, jak i ich uczniów, wzajemnie udzielają sobie rad i przestróg. Rzadko jednak uczniowie występują na estradzie razem ze swoimi profesorami. Dlatego rodzina Drzewieckich, złożona z Jarosława (ojca), Tamary (mamy) i Stasia stanowiła wyjątek. Zapowiedź uczestnictwa w Konkursie Chopinowskim była zwiastunem egzaminu dla całej trójki.

Prof. Ewa Pobłocka, znana chopinistka, laureatka X Konkursu Chopinowskiego, zaraz po zaproszeniu jej do jury XV konkursu wyraziła sugestię, że Stanisław nie powinien raczej startować w tej imprezie, bo może tylko sobie zaszkodzić.

- Grającego Stasia nie słyszałam nigdy na żywo - wyznała pół roku przed konkursem jurorka. - Myślę jednak, że jeśli ktoś już, tak jak on, zapracował na swoją publiczność, ma kontakty koncertowe i może prowadzić bogatą działalność artystyczną, co nie jest dane jego rówieśnikom, to nie musi koniecznie potwierdzać swojej klasy w konkursie. Ponadto jest on w tej szczęśliwej sytuacji, że otaczają go troskliwą opieką rodzice, którzy są znakomitymi fachowcami. Trudno sobie wyobrazić lepszego doradcę niż jego mama, Tatiana Szebanowa.

Taką myśl powielali również inni pedagodzy. Nawet tata Stasia twierdzi teraz, że też był przeciwny konkursowi, ale syn sam podjął decyzję. Chciał się sprawdzić i tego prawa nie można mu było odbierać.

Gra wstępna

Wielki konkurs miał się składać z trzech trudnych etapów, jednak dla ograniczenia liczby startujących uczestników każdy chętny musiał najpierw zdać egzamin wstępny, czyli wziąć udział w eliminacjach. Rafał i Staś, ponieważ ich nazwiska zaczynały się od początkowych liter alfabetu, występowali tego samego dnia. Zainteresowanie pojedynkiem obu faworytów było duże. Rafał zagrał swój program bardzo poprawnie, Stanisław okazał się trochę bardziej kontrowersyjny. Oprócz obowiązkowych dwóch etiud wybrał jeszcze pierwszą część arcytrudnej Sonaty b-moll, która była przewidziana dopiero w drugim etapie. To tak, jakby chciał ogłosić wszystkim, że jest już przygotowany nie tylko na start w konkursie, ale na najtrudniejsze zmagania w kolejnej rundzie, do której z pewnością się przebije. Edward Wolanin, znakomity pianista, który pracował w komisji dopuszczającej do konkursu, pamięta do dziś występ Stasia, choć musiał takich minirecitali wysłuchać prawie 150. Jego zdaniem, młody Drzewiecki grał bez zarzutu od strony technicznej, pokazał kawał solidnej pianistyki i doskonałe przygotowanie programu.

- Grał bardzo kontrowersyjnie - mówi Wolanin - ale źle nie grał. Tylko w sonacie pojawiła się jakaś dziwna koncepcja. Aby powiedzieć, czy to było sensowne, trzeba by wysłuchać całej sonaty, a nie tylko pierwszej części. W każdym razie mnie taka koncepcja nie odpowiadała.

Inni słuchacze tego występu byli zachwyceni, choć pojawiły się także głosy, że Stanisław po prostu nie rozumie muzyki Chopina w sonacie. Tak rodziła się plotka, że udział Stasia w konkursie to pomyłka. Mimo wszystko jednak na liście 80 uczestników pierwszego etapu nazwisko Drzewieckiego pojawiło się.

Konkurs właściwy

Wieczorne przesłuchania pierwszego etapu 10 października zgromadziły nadkomplet słuchaczy w Filharmonii Narodowej. Publiczność zapełniła nie tylko miejsca siedzące, ale stała również pod ścianami. Wszyscy chcieli zobaczyć kolejny pojedynek faworytów z polskiej ekipy. Rafał grał ok. godz. 17, a Staś dopiero przed 23. Rafał znów wypadł poprawnie, grał stylowo, pięknym dźwiękiem, choć jakoś smutno, bez ognia. Stanisław uśmiechał się przez cały czas 50-minutowego recitalu. Miał minę zwycięzcy. Bez mrugnięcia okiem przeleciał balladę, dwie etiudy, dwa nokturny, walca, sześć preludiów i zakończył Scherzem cis-moll. Widać było, że ta muzyka go bawi, sprawia przyjemność, że chce się nią popisać. Może nie udało mu się zafascynować słuchaczy, nie zahipnotyzował ich, ale też nie znudził. Publiczność zachowała się wspaniale. Rafał i Stanisław otrzymali długie, gorące owacje po swoich występach. Ale w loży prasowej już się szykowano do ataku na Stasia. Panowie komentatorzy spoglądali na siebie porozumiewawczo. Jeden z nich usłyszał rzekomo odzywkę kamerzysty telewizyjnego: - Ale komercja! - co miało jakoby stanowić najkrótszą recenzję gry Stanisława. Do tego stwierdzenia dorobiono naprędce ideologię, choć kamerzysta zapewne na muzyce nie znał się wcale, a dodatkowo miał założone "ołowiane ucho" w postaci słuchawek z poleceniami reżysera.

Róża Paderewska, dyrektorka Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Karola Szymanowskiego w Warszawie, w której Stanisław uczył się od 10 lat i niedawno zdawał maturę, nie usłyszała jednak jadowitych uwag dziennikarzy. Była zachwycona występem swego pupila, jednego z najzdolniejszych wychowanków liceum muzycznego. - Nigdy się nie zgodzę z opiniami, że Stanisław się skompromitował. Przeciwnie. To była znakomita pianistyka - wspomina. - W tym dniu słuchałam przez cały dzień różnych wykonań i byłam zdziwiona decyzjami jurorów. Nie analizowałam ich tylko pod kątem tej jednej osoby, która mnie najbardziej interesowała, ale wielu innych grających w ten poniedziałek, i miałam mnóstwo wątpliwości co do słuszności decyzji, które ogłoszono następnego dnia w nocy. Jeśli chodzi o estetykę wykonania, o przekazanie intencji Chopina, jest tyle zdań, ilu ludzi. Jednak w tym wypadku trudno było mi się pogodzić z odrzuceniem Stasia.

Elżbieta Szczepańska-Lange, muzykolog i krytyk piszący recenzje do dwutygodnika "Ruch Muzyczny", opublikowała sporych rozmiarów analizę zmagań konkursowych w "Tygodniku Powszechnym". W sposób dosyć spokojny odniosła się też do przegranej Stanisława Drzewieckiego i jako jedyna przedstawicielka mediów znalazła w jego grze wartości, których inni jakoś nie dostrzegli. "Słusznie mówiono, że jest on w okresie przejściowym: już nie cudowne dziecko, a jeszcze nie dojrzały pianista. A przecież jego odrzucenie po pierwszym etapie odczułam jako rodzaj nauczki, bo np. etiudy grał pięknie, nośnym, czystym jak kryształ dźwiękiem, jako jeden z nielicznych swobodnie pokonał Etiudę h-moll oktawową".

Autorka nie pisze wprawdzie, dla kogo miała być przeznaczona owa nauczka, ale można się domyślić. Chodziło o rodziców młodego pianisty. To właśnie im areopag profesorów - jurorów postanowił utrzeć nosa.

Dlatego nie było u komentatorów zdziwienia, a nawet pojawił się rodzaj satysfakcji, że nie tylko lepsi, ale i kilku słabszych od Stasia otrzymało promocję do dalszych rozgrywek.

Znany publicysta muzyczny i muzykolog Stanisław Dybowski, autor świetnych książek: "Laureatów konkursów chopinowskich" i "Słownika pianistów polskich", dał się sprowokować dziennikowi "Fakt" do stwierdzenia, iż "sędziowie to mafia", największe szanse mają bowiem uczniowie jurorów. Porażkę Stanisława Drzewieckiego komentuje jednak w nieco inny sposób. - Sam jestem z rodziny profesorskiej muzyków w trzecim pokoleniu i wyznaję zasadę, że ojciec (ani matka) nie nauczy dobrze swego dziecka. Tu jest pies pogrzebany - mówi i zaraz dodaje: - Pomijając różne złośliwości, troszeczkę zadziałał tutaj fakt bliskości rodziców.

Porażka

Tabloidy reprezentowane przez "Fakt" błyskawicznie wykorzystały porażkę Stasia. Najpierw wyrażono zdziwienie, że odpadł kandydat, któremu inni uczestnicy konkursu mogliby pozazdrościć doświadczenia w graniu koncertów, ale zaraz potem zaczęły się plotki. "Na występie w Filharmonii Stanisław pojawił się z rodzicami. Nie było przy nim jego dziewczyny, Marysi Machowskiej. Nie wsparła go w tak ważnym dla niego momencie"... a podobno obiecywała, że będzie na wszystkich występach.

"Być może Stanisław był po prostu myślami gdzie indziej", sugerowała gazeta i dodawała, że na ogłoszeniu wyników pierwszego etapu nie pojawił się ani Stanisław, ani jego rodzice.

Młody muzyk z pewnością odczuł boleśnie odrzucenie przez jury i nie chce dziś o tym mówić. Zaraz po zakończeniu swych zmagań w konkursie wyjechał do Afryki.

- Staś tam szukał inspiracji do dalszych pomysłów muzycznych - tłumaczy jego tata. - Także podczas lotów samolotem przychodzą mu różne skojarzenia, niekiedy pozamuzyczne. Dramatyczne sytuacje życiowe powinny wzmacniać i działać pozytywnie. Jeśli ktoś jest wartościowym człowiekiem, musi z tego wyjść zwycięsko i zahartować się. Tylko słaby może się załamać.

- Zostawiłbym go w spokoju - doradza. - On się teraz wyciszył i jak sam mówi, spotyka się z ogromną życzliwością kolegów - studentów, którzy mu szczerze współczują, a nawet starają się wspierać. Staś otrzymał setki maili z Polski i z zagranicy od tych, którzy wyrażali swoje niezadowolenie, bo słyszeli jego występ w Internecie. Ale dziś to już wszystko nieważne.

Edward Wolanin, członek jury eliminacji do konkursu, też stara się dodać młodemu pianiście otuchy. - To bardzo zdolny i utalentowany człowiek - mówi. - Jeszcze pokaże, co potrafi. Nie udało mu się na tym konkursie, co nie znaczy, że nie uda mu się na innym. Wszyscy są zaskoczeni wynikami. Wprawdzie bezkonkurencyjny był Rafał Blechacz, ale inni, którzy doszli do finału, wcale nie byli tacy świetni. Znakomity pianista, prof. Jerzy Godziszewski z Bydgoszczy, pamięta jeszcze dziecięce kreacje Stasia, które zrobiły na nim bardzo dobre wrażenie. - Ogólnie wiadomo, że drogę do kariery otwierali mu rodzice i inne osoby, ale to nie znaczy, że poza to już nie można wyjść. Karierę Stasia Drzewieckiego ocenia optymistycznie. - Konkurs to loteria - mówi.

- Jest jeszcze w tym wieku, że może odnieść wielki sukces w następnym konkursie.

Ucieczka do przodu

Stanisław Drzewiecki za parę dni wyjeżdża na koncerty do Japonii, przygotowuje też nowy program na występy w marcu w Stanach Zjednoczonych. Spis przygotowanych przez niego utworów, jak na 18-latka, jest już olbrzymi. Ma w swoim repertuarze 18 koncertów fortepianowych, gdy inni pianiści zaledwie po trzy-cztery koncerty. Ma też duży program solowy: przez ostatnie siedem lat przygotowywał po dwa recitale rocznie. Na jego półce z nagraniami jest już siedem płyt CD, powstają kolejne. Najnowsza - z koncertami Mozarta na jeden, dwa i trzy fortepiany - znów będzie płytą rodzinną.

A oprócz muzyki rozwija liczne zainteresowania, gdzie też doczekał się niemałych osiągnięć - jego kartonowy model samolotu jest sprzedawany w sklepach modelarskich w Niemczech, model fortepianu jest dołączony do płyty wydanej przez Sony Classical, a w Internecie można obejrzeć "Stamar", wielki projekt urbanistyczno-architektoniczny wyspy przy brzegach Antarktydy, zrobiony dla programu MS Flight Simulator. Projekt ten wykorzystało już ponad 4 tys. internautów z całego świata.

Ale najważniejsze dla jego dalszego rozwoju artystycznego jest nazwisko nowego profesora. To Andrzej Jasiński. Z jego stajni 30 lat temu wyszedł sam Krystian Zimerman. Staś jest jedynym studentem warszawskiej akademii muzycznej, który otrzymał zgodę rektora, aby kształcić się u katowickiego pedagoga.

Ten wybór chwalą wszyscy, bez wyjątku. Ojciec, Jarosław Drzewiecki, jest zachwycony. - Współpraca z prof. Jasińskim układa się znakomicie, rozumieją się błyskawicznie, pracują na najwyższych obrotach, moim zdaniem, dwa razy szybciej, niż to się normalnie dzieje na zajęciach ze studentami. To, co inni przyswajają sobie w ciągu miesiąca, oni osiągają już po jednym spotkaniu.

- Prof. Jasiński to jeden z najbardziej kompetentnych pedagogów - mówi Jerzy Godziszewski. - To nic, że mieszka w Katowicach. Dziś odległości pokonuje się znacznie łatwiej, a na tym etapie rozwoju najważniejsze są samodzielna praca i okresowe spotkania. Taki układ może funkcjonować w przypadku utalentowanego studenta doskonale.

Dodajmy jeszcze, że prof. Andrzej Jasiński jest od 15 lat przewodniczącym jury Konkursów Chopinowskich, a ponieważ w trójporozumieniu, jakie zawarli organizatorzy konkursu z Ministerstwem Kultury oraz Narodowym Instytutem Fryderyka Chopina, zagwarantowano, że ci sami ludzie będą przygotowywać także kolejny, XVI konkurs za pięć lat, prawdopodobnie również szefem komisji pozostanie prof. Jasiński. Być może tylko zmieni się regulamin wielkich zmagań pianistycznych - punktacja stanie się jawna. Ale to nie powinno zaszkodzić Stasiowi, o ile rzeczywiście w 2010 r. znów stanie na starcie.

Jeśli ktoś jest jeszcze dziś ciekaw, jak Staś grał na konkursie, może sięgnąć po kronikę dźwiękową wydaną na CD przez firmę DUX. Na czwartym krążku z 13-płytowej serii można wysłuchać dwóch preludiów Chopina z opusu 28. Pod względem technicznym wykonanie jest bez zarzutu, artystycznie kreacja wydaje się dosyć oryginalna i pełna wewnętrznego niepokoju. Jest nad czym się zastanowić, a nagranie można przy okazji porównać z Chopinem w wykonaniu innych bohaterów tego konkursu, m.in. Rafała Blechacza, Ingolfa Wundera, Takashiego Yamamoty itd.




Przegląd Nr 46 20 listopada 2005

Wirtuoz z Nakła (Rafał Blechacz)

Odtąd Twoje życie będzie się dzielić na przed i po konkursie
- napisał Krystiam Zimerman do Rafała Blechacza


 


Małgorzata Szczepańska-Piszcz

20-letni Rafał Blechacz wyłączył telefon komórkowy i nie chciał rozmawiać z dziennikarzami na długo przed rozpoczęciem XV Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. A i w trakcie wolał grać, niż mówić. Nawet nie chciał słuchać, jak spisują się konkurenci.

Na każdym etapie zmagań, zaraz po swoim występie, znikał. I jak mógł najszybciej, wracał z rodzicami do Nakła. W rodzinnym miasteczku, w Kujawsko-Pomorskiem czekał na werdykt jury. - I słusznie - komentuje jego profesorka, Katarzyna Popowa-Zydroń. - Nawet najwygodniejszy pokój hotelowy nigdy nie jest domem, gdzie człowiek szybko odzyskuje spokój i równowagę. A wewnętrzne uspokojenie jest niezbędne, żeby dobrze zagrać. W Nakle, z dala od dziennikarzy i konkursowej wrzawy, Rafał po prostu nabierał sił do dalszej walki.

W rezultacie, gdy się okazało, że to Rafał zdobył pierwsze miejsce, nawet żurnaliści akredytowani przy konkursie niewiele potrafili powiedzieć o zwycięzcy. Kim jest ten niewysoki, drobny, piwnooki i utalentowany młodzieniec? - zastanawiali się wszyscy.

Ci, którzy go dobrze znają, mówią, że jest inny, nietypowy, bardzo skromny, pracowity, nad wiek dojrzały. I zaskakujący. Od dziecka.

Pierwsze melodie

Tata Rafała, Krzysztof Blechacz (48 lat, agent ubezpieczeniowy) - pamięta jak dziś - bardzo się zdziwił, gdy zauważył, że czteroletni synek sam podchodzi do pianina odziedziczonego po dziadku, wiejskim nauczycielu, i próbuje wystukać zasłyszane melodie. - W dodatku nieźle mu to wychodziło. I zawsze chętnie słuchał, gdy grałem mu dziecięce piosenki - z uśmiechem przypomina dawne czasy pan Krzysztof. Wtedy nawet nie pomyślał, że rośnie w ich domu następca Krystiana Zimermana. Oboje z żoną przypuszczali, że raczej zostanie księdzem. - Bo tak chętnie chodził z nami do kościoła. I siedział w ławce cichutko, wyraźnie oczarowany - wspomina mama, Renata Blechacz (45 lat, niepracująca zawodowo nauczycielka). Szybko się okazało, że to nie powołanie, lecz zafascynowanie kościelnymi organami, które trwa do dzisiaj.

Skąd ten talent?

Ponieważ wyraźnie garnął się do instrumentu, gdy miał pięć lat, rodzice zapisali go do ogniska muzycznego, a potem dowozili do Bydgoszczy na prywatne lekcje gry na pianinie. I trochę dziwili się zapewnieniom nauczycieli, że Rafał jest bardzo utalentowany, że ma zadatki, że trzeba go dalej kształcić bardziej intensywnie. Zastanawiali się, skąd taki talent u ich dziecka.

Doszli do wniosku, że to po Blechaczach. A dokładnie po pradziadku - wiejskim nauczycielu, który umiał grać na trąbce, akordeonie i skrzypcach. W dodatku potrafił zaszczepić miłość do muzyki wszystkim trzem synom. I razem mogli muzykować na rodzinnych przyjęciach i weselach. Potem synowie przekazali muzyczne abecadło dzieciom. A te swojemu potomstwu. I tak od czterech pokoleń prawie każdy Blechacz umie grać na jakimś instrumencie. Ale muzyka dotąd była dla nich tylko przyjemnością. Na chleb zarabiali inaczej.

Dopiero Rafał skończył nie tylko podstawową i średnią szkołę muzyczną, ale nawet poszedł do bydgoskiej akademii muzycznej. Mimo to aż do matury pianistyczna edukacja w Bydgoszczy była dopełnieniem nauki w zwyczajnej podstawówce i ogólniaku w Nakle. Choć dojazdy były męczące, rodzice Rafała nie chcieli zbyt wcześnie stawiać przyszłości syna na jedną kartę. Jednak wszystko od początku wskazywało, że chłopak jest stworzony do grania.

Muzyczny dynamit

To Jacek Polański, bydgoski nauczyciel, 13 lat temu zadecydował, że mały Rafał nadaje się do podstawowej szkoły muzycznej: - Na wstępnym przesłuchaniu od razu zauważyłem, że ten maluch jest bardzo utalentowany. Taki mały kwiatek o wielkiej sile. Już wtedy tkwił w nim jakiś dynamit muzyczny. A koleżanka, która była razem ze mną, gdy zobaczyła, co taki malec potrafi, zwyczajnie się popłakała - wspomina Jacek Polański. Bydgoski pedagog przez ponad osiem lat opiekował się Rafałem i uważnie mu się przyglądał: - Od początku zadziwiał mnie pracowitością, dokładnością, wewnętrznym spokojem i wrażliwością na dźwięk. Po prostu - nietypowe dziecko - twierdzi.

- Rafał zawsze był inny - potwierdza Ewa Stąporek-Pospiech, dyrektor Państwowego Zespołu Szkół Muzycznych w Bydgoszczy. - Przede wszystkim od razu było widać, że bardzo lubi grać. Poza tym był chętny do dialogu. Gdy dostał książkę o Chopinie, szybko ją przeczytał i chciał dyskutować na ten temat. Na koncercie swojej pani profesor, gdy inni tylko słuchali albo się nudzili, on siedział z partyturą w ręku i śledził każdy dźwięk. A potem się dopytywał: dlaczego pani tak zagrała, bo ja bym to zrobił inaczej.

- Już jako dziecko potrafił godzinami ćwiczyć przy pianinie. Często się zastanawiałam, skąd on bierze tę cierpliwość - wspomina mama, Renata

Tylko srebro i złoto

Pierwsze sukcesy wychowanka przyszły błyskawicznie. Po dwóch latach nauki mały Blechacz zajął IV miejsce na Ogólnopolskim Przesłuchaniu Uczniów Szkół Muzycznych. I to było pierwsze i ostatnie tak odległe miejsce. Później sięgał wyłącznie po złoto i srebro. - Miał 11 lat, gdy zdobył pierwsze miejsce na festiwalu bachowskim, choć wtedy siedząc przy fortepianie, ledwo sięgał pedałów. Był tam najmłodszy, najmniejszy. A grał najtrudniejszy repertuar - wspomina z dumą Polański.

Pięć lat temu Rafał trafił pod opiekę prof. Katarzyny Popowej-Zydroń - Polki z bułgarskimi korzeniami, która 30 lat temu startowała w Konkursie Chopinowskim razem z Zimermanem i zdobyła wtedy wyróżnienie. Nowy uczeń nie zrobił początkowo na niej szczególnego wrażenia: - Miał dobrze rozczytane nuty, ustawienie ręki było też w porządku, ale nie rzucił mnie na kolana - wspomina pani profesor. - Jednak już po kilku spotkaniach zaczęło wychodzić z niego coś, z czym nie zetknęłam się wcześniej mimo długiej praktyki pedagogicznej. Wszystkie moje uwagi chwytał w lot. Jakby to wszystko już wiedział, tylko zapomniał. Miałam wrażenie, że nasze lekcje odkrywały coś, co w nim tkwiło od dawna. Ja tylko wyciągałam z niego tę prawiedzę. Wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia z chłopcem wybitnie utalentowanym.

Na pożyczonym fortepianie

Rafał zdobywał laury w całej Polsce i zaczął się przygotowywać do bardzo prestiżowego konkursu pianistycznego w Hamamatsu w Japonii, ale ciągle grał na pianinie. - Na kursie mistrzowskim w Dusznikach-Zdroju przedstawiciel Yamahy nie mógł w to uwierzyć. I z dobrego serca, za darmo, na trzy miesiące pożyczył mi fortepian, żebym się mógł dobrze przygotować - z wdzięcznością wspomina Rafał.

Renata Blechacz: - Zdawaliśmy sobie sprawę, że syn potrzebuje lepszego instrumentu, ale fortepiany są tak kosztowne, że nie było nas na to stać. W końcu gdy postanowiliśmy jednak zaciągnąć kredyt, Rafał w 2003 r. wygrał konkurs w Hamamatsu. Zwycięzca otrzymał 50 tys. zł nagrody. A Yamaha - na szczęście - dała korzystną zniżkę i dzięki temu wystarczyło na lśniący, czarny fortepian, który zajmuje pół największego pokoju państwa Blechaczów w ich mieszkaniu w nowoczesnym bloku stojącym niedaleko głównej ulicy Nakła.

Do salonu wraz z instrumentem wprowadził się Rafał. Na białej ścianie powiesił swoje najcenniejsze fotografie. Z Ewą Rubinstein z podpisem: "Dla Rafała bardzo serdecznie" i z tournée po Japonii: on skupiony gra, a w tle skośnooka orkiestra. A na trzeciej fotce stoi obok swojego największego idola - Krystiana Zimermana. Spotkali się przypadkiem w Katowicach, w marcu tego roku. Wielki Zimerman odbierał tytuł honoris causa. Rafał grał poloneza.

- Powiedział, że podoba mu się moja interpretacja - opowiada z dumą w głosie Rafał. Widać, że pochwała tego pianisty wiele dla niego znaczy. Nic dziwnego. To jego nagrań od dawna słucha najchętniej. To on był - wydawało się do niedawna - niedościgłym wzorem młodego pianisty z Nakła.

Na pewno - choć nie mówił o tym głośno - marzył, żeby Zimermanowi dorównać. I z całą pewnością od trzech lat bardzo solidnie przygotowywał się do Konkursu Chopinowskiego. Przez ostatnie kilka miesięcy ćwiczył siedem-osiem godzin dziennie. I nawet zaczął biegać do lasu. 3 km, co drugi dzień, żeby wzmocnić cały organizm. I właśnie to bieganie było dla niego trudniejsze niż codzienna porcja ćwiczeń z instrumentem. Wychowania fizycznego nigdy nie lubił. Od dawna powtarza: - Zamiast kopać piłkę nożną, wolę grać na instrumencie. - A ja bym chciała, żeby popracował choć trochę nad sylwetką - przyznaje pani Blechacz. - Niestety nic nie dają moje namowy. Syn nie przywiązuje też wagi do ubrania. Nosi to, co mu kupię w sklepie i przyniosę do domu, bo chodzenia na zakupy nie znosi. Nie jest smakoszem. Je, co przyrządzę. Dla niego liczy się tylko muzyka.

Cały blok słucha

Do żmudnych fortepianowych ćwiczeń przyzwyczaili się nie tylko rodzice i siostra, 13-letnia Paulina, ale również wszyscy mieszkańcy bloku. Na szczęście Blechaczowie mają wyrozumiałych sąsiadów, którzy nie tylko nie narzekają, ale nawet są zadowoleni z muzyka za ścianą. - Przyzwyczaiłam się do jego grania. I słucham jak radia - mówi jedna z sąsiadek.

- Dlatego nie muszę - jak inni - okładać fortepianu poduszkami, żeby wytłumić dźwięk - cieszy się Rafał. Ale żeby nie nadużywać sąsiedzkiej cierpliwości, ustawił fortepian na grubym dywanie i nie otwiera skrzydła, żeby mniej niosło dźwięki.

Rafał od dawna zatopiony jest w muzyce niemal całkowicie. Studia w Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy uzupełniają codzienne, wyczerpujące granie. W wolnych chwilach gra na kościelnych organach i słucha muzyki poważnej. Na nic innego już nie ma czasu. I pewnie to skupienie na muzyce dało tak dobre rezultaty na Konkursie Chopinowskim.

- Rafał miał wszystko, co jest potrzebne, żeby osiągnąć sukces - twierdzi prof. Popowa-Zydroń. - Talent, pracowitość, odpowiedni wiek, dobre doświadczenia na liczących się konkursach, oddanych rodziców, środowisko, które go wspiera, oraz dobrego nauczyciela. I wygrał. Wierzyłam, że może to zrobić, choć - przyznaję - nie przypuszczałam, że uczyni to w takim stylu. "Odtąd Twoje życie, podobnie jak od 30 lat moje, będzie się dzielić na przed i po konkursie", tuż po zwycięstwie napisał Rafałowi z Nowego Jorku Krystian Zimerman. Wielki pianista ufundował własną nagrodę za najlepsze wykonanie sonaty. I, oczywiście, przyznał ją Rafałowi Blechaczowi.




Przegląd Nr 44 6 listopada 2005

Cała chwała dla Rafała (Rafał Blechacz)


Nie tylko I nagroda,
ale też nagrody specjalne za najlepsze wykonanie poloneza, mazurków, koncertu oraz sonaty
- takiego sukcesu na Konkursie Chopinowskim przed dwudziestoletnim Rafałem Blechaczem
nie odniósł jeszcze nikt.




Dorota Szwarcman


Najlepsze wykonanie sonaty premiowano w tym roku po raz pierwszy - tę nagrodę ufundował Krystian Zimerman, ostatni polski zwycięzca konkursu sprzed lat trzydziestu. Najstarszą nagrodę za najlepsze wykonanie konkretnego utworufunduje Polskie Radio ju ż od I Konkursu Chopinowskiego (1927 r.); dotyczy ona mazurków, bodaj najtrudniejszych w interpretacji wśród spuścizny Chopina. Przez ostatnie dwadzieścia lat nie przyznawano jej nikomu. Tym większy sukces młodego nakielanina, do którego powędrowało też kilka niebagatelnych nagród pozaregulaminowych oraz nagroda publiczności.

O rodzinnym mieście pianisty Nakle nad Notecią (20 tyś. mieszkańców, 25 km od Bydgoszczy) wielu miłośników Chopina, zwłaszcza zagranicznych, zapewne słyszy w tych dniach po raz pierwszy. Burmistrz Nakła zapowiedział już, że zorganizuje pod patronatem słynnego krajana festiwal młodych talentów, z których zapewne niejeden marzy już, by zostać drugim Blechaczem. Ale to nie takie proste. Na sukces laureata złożyło się bowiem kilka sprzyjających czynników.


OSODOWOŚĆ.

Rafał Blechacz nie jest typowym chłopakiem, który lubi sobie pograć, ale i pokopać piłę czy popić piwko. Jest całkowicie skoncentrowany na muzyce; stanowi ona dlań nie zawód, nie pasje, ale treść życia, której podporządkował wszystko. Pytany przez "Politykę", co robi w czasie wolnym, odparł:- Kiedy nie gram, lubię słuchać muzyki, nie tylko fortepianowej, ale i symfonicznej. Mam jeszcze jedną pasję; muzykę organową. Nie grywam na organach koncertowo, ale wtedy, kiedy mam czas i możliwość, na przykład w kościele. Przede wszystkim Bacha.

Miłość do Bacha to też trop do osobowości Rafała. Piękno, szczerość emocji i pokora wobec spraw wyższych - te wartości, najwyższe dla tego kompozytora, są bliskie i pianiście. Oczywiście lubi on także wirtuozowskie utwory Liszta - który rasowy pianista ich nie lubi - ale i tę muzykę gra z pewnym umiarem.

Nie wszyscy zresztą gustują w takim typie pianistyki, zwłaszcza jeśli ktoś oczekuje więcej błysku, pasji. Blechacz jest - i w życiu, i przy klawiaturze - doskonale opanowany; grając skupia się na tym, by ukazać przede wszystkim to, co jest zapisane w nutach, a dopiero potem siebie. Jeśli jednak wcześniej z ukazywaniem siebie miewał pewne kłopoty, to na konkursie udało mu się to nad wyraz: w jego grze był i Chopin, i Blechacz, i owa wewnętrzna elegancja, którą swego czasu dostrzegaliśmy u Zimermana (dziś Zimerman pozwala sobie na odrobinę szaleństwa), Postępy, jakich młody pianista dokonał w ciągu ostatnich miesięcy, są imponujące. Jego udział w konkursie był więc dobry nie tylko dla polskiej pianistyki, ale przecie wszystkim dla wewnętrznego rozwoju Blechacza, który zresztą - mimo że to nie pierwszy jego sukces - twierdzi, że konkursów nie lubi i nie chce już więcej startować, tylko po prostu grać.

DOM

Rafał ma szczęście mieć rodziców, którzy odpowiednio wcześnie docenili talent syna i wciąż wspierają go w pracy. Ta praca zajmuje mu pięć do siedmiu godzin dziennie. Studiuje w Bydgoszczy (jest na III roku Akademii Muzycznej), ale mieszka wciąż z rodzicami w Nakle, gdzie może ćwiczyć spokojnie.

Szczególną rolę w jego karierze spełnia ojciec, który przejął też funkcję impresaria. Ale przede wszystkim chroni syna przed wszystkim, co mogłoby go zdekoncentrować, przeszkadzać w pracy; w tym przed mediami. Podczas konkursu Rafał mógł izolować się w domu i ćwiczyć program kolejnych etapów; dzięki temu udało mu się opanować stres.

Po ogłoszeniu wyników ojciec szybko wywiózł Rafała z warszawskiej filharmonii. - Musiałem wypocząć, bo chcę być w formie na koncercie laureatów - tłumaczył pianista nazajutrz. Istotnie, wieczorem był w formie znakomitej. Tradycyjnie na tych koncertach młodzi pianiści grają najgorzej: napięcie spada, zmęczenie rośnie, a wysilać się już nie potrzeba. Blechacz tę tradycję przełamał, udowadniając po raz kolejny swój profesjonalizm.

PEDAGOG

W nauce gry na instrumencie nie wystarczy talent, chęć i możliwość pracy, trzeba jeszcze trafić w dobre ręce. Od pięciu lat Blechacz pracuje z prof. Katarzyną Popową-Zydroń. Pytany, czy nie wybiera się na studia zagraniczne, odpowiada, że ma całkowite zaufanie do swojego obecnego pedagoga.

Katarzyna Popową-Zydroń wykłada w akademiach muzycznych Bydgoszczy i Gdańska. W Gdańsku niegdyś ukończyła studia u prof. Zbigniewa Śliwińskiego, na które przyjechała z rodzinnej Sofii - jest z pochodzenia Bułgarką. Jeszcze jako Ekaterina, ale już jako reprezentantka Polski, wzięła udział w IX Konkursie Chopinowskim w 1975 r. - tym samym, który wygrał Zimerman - i zdobyła na nim wyróżnienie. Dziś jest cenionym pedagogiem (- Nie mam już u siebie miejsc; w sumie mam czternastkę studentów - mówi), od czasu do czasu koncertuje. Istnienie polskiej szkoły pianistycznej podaje w wątpliwość: - Każdy uczy po swojemu. Łączy nas tylko to, że wszyscy w Polsce mieszkamy, byliśmy podobnie kształtowani i patrzymy na ten sam krajobraz.

O przygotowaniach Rafała do konkursu mówi niewiele. - Co tu opowiadać? To są sprawy, które działy się między nami trojgiem: Chopinem, Rafałem i mną. Ode mnie tu zależało niewiele, a na konkursie mogłam już tylko wysyłać dobre fluidy. Ale przecież fluidów naprawdę nie ma, Rafał sam sobie poradził.

Na pokonkursowej konferencji prasowej ktoś zadał Blechaczowi niezbyt mądre pytanie, jakim pianistą chciałby być. I uzyskał mądrą odpowiedź: - Chciałbym pozostać Rafałem Blechaczem. Tego życzmy mu wszyscy.




DOROTA SZWARCMAN POLITYKA Nr 43/2005, 29 października 2005