Głupie, naiwne kłamstwo (Nina Andrycz)

Miłość prawdziwą i największą miałam tylko jedną i opisuję ją w swoich książkach.  

 

 

 

Rozmawiał
Bohdan Gadomski

 



NINA ANDRYCZ, lat 90, Skorpion, wybitna artystka teatralna nazywana królową sceny polskiej, która rygorystycznie określiła swój sceniczny status (z jej królewskich ról teatralnych można skompletować pokaźną dynastię), ale zadbała także o prywatny image (przez wiele lat była naszą premierową). Jest także pisarką, autorką dziewięciu książek, które rozeszły się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, wysoko ocenione przez krytykę. Jedna z nich, "Bez początku, bez końca", otrzymała Literacką Nagrodę Miasta Warszawy. W tym roku, z okazji 90. urodzin aktorki, Związek Artystów Scen Polskich zorganizował w Teatrze Polskim w Warszawie be-nefis Niny Andrycz, z którego relację oglądaliśmy w TYP. ANGORA złożyła świąteczną wizytę jubilatce w jej nowym mieszkaniu, do którego przeniosła się z ogromnego apartamentu, jaki zajmowała lata całe, najpierw jako żona premiera Józefa Cyrankiewicza, a po rozwodzie - sama.

- Ze zdumieniem przeczytałem w kolorowym pisemku, że dosięgły panią aż dwa ciosy: straciła pani apartament w alei Róż oraz pracę w Teatrze Polskim w Warszawie... Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć i postanowiłem sprawdzić u źródła.
- Oczywiście, panie Bohdanie, że z teatrem to jest głupie i naiwne kłamstwo. Ale przeprowadzka z mieszkania przy alei Róż jest faktem i dużym kłopotem życiowym oraz pewną niewygodą, bo trzeba było rozdać nadmiar toalet bezdomnym samotnym matkom, podarować ludziom książki, które zbierałam całe życie, gdyż biblioteki nie miały miejsca, żeby je przyjąć. Miałam więc kłopot, ale żaden cios, bo to było mieszkanie premierowskie, prawie 170 metrów kwadratowych. Samo sprzątanie stanowiło problem. W dodatku Urząd Rady Ministrów odbudował ten dom na prywatnej działce. Przyjechała jej właścicielka i udowodniła, że grunt jest jej, a szlachetne państwo polskie oddało cały dom. Potem przyszła do mnie i powiedziała, ile czynszu mam jej płacić miesięcznie.

-Ile?
- Około 2 tysięcy dolarów, wobec czego zaczęłam szukać mniejszego mieszkania. Dzięki pomocy Miasta Stołecznego Warszawy, które uznało mnie za swoją zasłużoną obywatelkę, bez trudu takie mieszkanie dostałam i teraz w nim pana goszczę. Mam nadzieję, że się panu podoba?

- Bardzo, jest urocze, kameralne, zaciszne...
-...chociaż w samym sercu Warszawy.

- Jak to było z tym niewyobrażalnym zwolnieniem pani z Teatru Polskiego, w którym była pani prawdziwą, wieloletnią królową?
- Żaden dyrektor przy zdrowych zmysłach nie zwalnia kury, która znosi mu złote jajka. Powszechnie wiadomo, że ja w Teatrze Polskim nie położyłam żadnej roli. Nie chcę się chwalić, ale faktem jest, że miałam duże powodzenie, albo po prostu... powodzenie. Oczywiście, nikt mnie nie zwalniał, to ja wymówiłam teatrowi dalszą współpracę. Mój nieżyjący kolega Aleksander Bardini tak mawiał: "Teatr jest jak rzeka, ma przypływy i odpływy, ale czasem woda wysycha i wtedy widać dno". Któregoś dnia wydawało mi się, że w Teatrze Polskim widzę dno.

-...?
- Widziałam spektakl, w którym młoda, nieznana mi aktorka co drugie słowo mówiła na "k". W antrakcie podchodziła do mnie publiczność i mówiła: "Pani Nino, proszę wpłynąć na swoją dyrekcję, żeby nie wystawiała na akademickiej scenie takich świństw, bo takie słowa to my ciągle słyszymy na ulicy, na Dworcu Centralnym, w autobusie. Przychodząc do teatru, chcemy słyszeć, jak aktorzy pięknie mówią po polsku". Nie ingerowałam, bo dyrekcja sama zdjęła ten spektakl. Ale nic dziwnego, że w takiej atmosferze odechciało mi się przebywać.

- Ale zgodziła się pani wystąpić na własnym benefisie?
- Nie przepadam za jubileuszami z wielu powodów. Swój oficjalny jubileusz odbyłam w pełni sił, pięć lat temu. Patronował mu sam prezydent Rzeczypospolitej Aleksander Kwaśniewski. Było tłumnie, bogato, wino się lało. Nie mogę narzekać. Pamiętam, że wynoszono z teatru butelki wina, bo tak hojny był sponsor. Nie lubię pewnego zadęcia, które towarzyszy takim jubileuszom, czyli niezliczonej ilości telegramów, zanudzających publiczność na śmierć, a z których wynika, że mamy do czynienia z kimś zupełnie wyjątkowym i genialnym, co czasami mija się z prawdą. Czasami kameralne benefisy są bardziej urocze. Taki właśnie miałam 5 listopada tego roku, gdy wystąpiłam w akcji "Teatr jest światem", chociaż zamieniłabym tytuł na "Świat jest teatrem". Miałam prelekcję, a potem koledzy aktorzy recytowali moje wiersze, a następnie podpisywałam dwie książki.

- Jakie książki?
- Moją powieść "My rozdwojeni", która doczekała się drugiego wydania oraz najnowszy tomik wierszy pt. "Wczoraj i dziś". Przy okazji chciałabym podziękować Wydawnictwu "Książka i Wiedza", które zdążyło go wydrukować na czas.


- Porozmawiajmy trochę o pani książkach...
- Plotka głosi, że zaczęłam pisać książki, bo zmęczył mnie i znużył Teatr Polski. Otóż sprawa przedstawia się inaczej. Nigdy nie byłam znużona aktorstwem, do tej pory mam pełne ręce roboty. Moje pisanie to pokazanie drugiej twarzy, zarówno człowieka, jak kobiety. Piszę od dawna, bo wcześniej niż zaczęłam grać, czyli od gimnazjum. Tylko wszystko chowałam do szuflady, ze zrozumiałych powodów. Aktorstwo jest profesją wampiryczną, potrzebuje całego człowieka, wysysa z niego całą energię psychiczną. Zdarzało się, że budziłam się w nocy i zastanawiałam: - Dlaczego tak mocno krzyknęłam w drugim akcie, a nie powinnam, albo dlaczego w trzecim akcie publiczność nie wysyłała mi tych ciepłych fluidów, które zawsze od niej odbierałam. Myślałam, że chyba coś sknociłam. Ponadto, aktorstwo nie znosi rywalizacji, dlatego pakowałam do szuflad niezliczone wiersze, prozę, pamiętniki itd. Gdy minęłam lat południe, wzięłam się na odwagę i pojechałam do Jarosława Iwaszkiewicza. Wybitny pisarz przeczytał i powiedział: "Masz w tej chwili wybrać się do Czytelnika i powołać się na mnie. To są bardzo dobre wiersze. Jak chcesz, mogę ci napisać przedmowę".

- Napisał?
- Pomyślałam, jak sam Iwaszkiewicz napisze przedmowę, to cała artystyczna Polska pomyśli sobie: on ją napisał dla Solange, którą grałam. Nikt nie pomyśli, że napisał ją dla Niny Andrycz. Podziękowałam, a przedmowę napisał Klemens Górski. Mój pierwszy tomik wydano w 10 tysiącach egzemplarzy, co stanowiło zawrotny nakład. Byłam oceniana przez Ewę Lipską, przez Krzysztofa Karaska, Jerzego Zagórskiego itd., a ostatnio wzruszającą przedmowę napisał mi ksiądz Jan Twardowski.

- Czyli pisanie to nie tylko hobby?
- Nie. Pisanie traktuję jako lepsze zrozumienie życia, które mnie otacza.

- W teatrze przeważnie grywała pani królowe i cesarzowe. Czy te postacie nie odcisnęły zbyt dużego piętna na pani osobowości?
- Dziennikarze często pytali mnie, w jaki sposób udało mi się zgromadzić na koncie aż taką ilość koronowanych głów i myśleli, że ja sama sugerowałam takie role, że tylko takie chciałam grać. A to nieprawda. Wszystkie moje królewskie role przynosiły teatrowi dochód, więc dostawałam następne do grania. Prywatnie nie grałam wielkiej damy, bo zawsze oddzielałam scenę od rzeczywistości, która w tamtych latach była bardzo uboga, wręcz tragiczna. Kiedy zaaresztowano naszego przyjaciela Roberta Waltera, nawet mój mąż, premier rodem PS-u, nie mógł go wyzwolić, bo premier nic nie znaczył dla Urzędu Bezpieczeństwa, który miał innych zwierzchników i wykonywał inne rozkazy. Wiedząc o tym, że naszego przyjaciela katują, jedynie w garderobie Teatru Polskiego mogłam naprawdę odpocząć od tamtej rzeczywistości. Teatr Polski był wówczas moją twierdzą, schronieniem przed złem i nieprawością. Tam zaczynało się moje bajeczne życie jako Kleopatry czy świętej Joanny.

- Ludzie i koledzy z teatru nie bali się pani? Wszakże była pani wtedy polską premierową?
- Ależ oni doskonale wiedzieli, że ja wolę teatr od premierowania i że migam się jak mogę od oficjalnych bankietów i wyjazdów zagranicznych. Kiedyś, gdy zaskoczony moją nieobecnością ambasador zapytał o mnie, mąż odpowiedział: żona gra. - WV brydża? - zainteresował się ambasador. - Nie, Marię Stuart - wyjaśnił mąż. Byłam wtedy usprawiedliwona.

- Czy korzystała pani z przywilejów bycia damą z najwyższej półki?
-Owszem. Mąż nawet nie wykupił naszego mieszkania, bo wychodził z założenia, że w razie czego, to teatr mi je da. Był typowym socjalistą, który nie pragnął własności, dlatego umierając, nie miał ani willi, ani konta w banku szwajcarskim. Ja też nic nie miałam, z czego jestem dzisiaj bardzo dumna.

- Mąż nigdy nie sugerował, że powinna pani porzucić aktorską karierę?
- Już na początku naszego związku zapowiedziałam, że nie rzucę pracy nawet na jeden dzień i nie będę rodzić dzieci. Zresztą nie czułam powołania do macierzyństwa. Nie miałam takiego instynktu. W katolickim kraju jest to tak śliski temat, więc proszę nie przypierać mnie do muru, bo nie mogę go rozwijać, gdyż mogłabym narazić się umiłowanym przyjaciołom czy księżom.

- Czy to z tego powodu odchodzili od pani kolejni narzeczeni?
- To nie oni odchodzili, to ja ich porzucałam. Ale zanim to się stało, robili straszne awantury.

- Dzisiaj pani tego nie żałuje?
- Niczego nie żałuję. Po raz drugi dokonałabym takiego samego wyboru. Np. wyszłabym za socjalistę w nadziei, że on nie będzie miał mi za złe, że mam swoją pasję, pracę, której poświęcam bardzo dużo czasu.

- Mąż bywał na premierach z pani udziałem?
- Początkowo na każdej, a potem już coraz rzadziej, bo sympatia do Teatru Polskiego zamieniła się u niego w dużą niechęć.

- Czy to on wymyślił, że weźmiecie tylko ślub cywilny?
- Nie, on znając nastawienie mojej mamy do siebie (mama bardzo obawiała się tego małżeństwa), zaproponował, że jeżeli będzie trzeba, to weżmie ze mną ślub kościelny. Wzruszyło mnie to, ale nie chciałam, żeby jego koledzy posądzili go o fideizm.

- Dlaczego domagała się pani osobnych sypialni w waszym wspólnym mieszkaniu?
- Na początku sypialnia była wspólna, bo on na to nie poszedł. Dopiero po latach mieliśmy oddzielne sypialnie.

- Zawsze była pani Niną Andrycz, natomiast bardzo rzadko Niną Cyrankiewicz. Dlaczego?
- Taki jest mój światopogląd, że kobieta bez swojego męża też powinna coś znaczyć. W świat puściłam kilka aforyzmów, że mąż może zdradzać i z reguły to robi, natomiast praca, jeżeli się ją kocha, nigdy nie zdradza i pan z imponującym dorobkiem dziennikarskim dobrze o tym wie.

- Wiem, wiem... Jak patrzył na pani zagrywki korpus dyplomatyczny?
- Różnie. Miałam zwolenników, wielbicieli i krytykantów, którzy uważali, że powinnam mieć wizytówkę z napisem "M-me Józef Cyrankiewicz". Ale ja się sprzeciwiłam i była "Nina Andrycz-Cyrankiewicz".

- Chyba się pani pomyliła, bo na wizytówce powinno być napisane: Madame Nina Andrycz-Cyrankiewicz...
- Kobieta z dobrego domu, gdy poślubiła mężczyznę, i to znanego polityka, stawała się wówczas Panią Józef Cyrankiewicz, czyli kobietą Józefa Cyrankiewicza. Tak kiedyś było. Do tej pory mam takie wizytówki z 1947 roku.

- Protokół dyplomatyczny mógł panią uznać za zatwardziałą feministkę?
- Nie jestem żadna tam zatwardziała. Feminizm w Polsce jest źle rozumiany. Ludziom wydaje się, że femistka to baba grenadier z wąsami, z brodą, znienawidzona przez mężczyzn. Jeżeli chodzi o mnie, to przyjaźnię się z mężczyznami i bardzo mnie lubią. Tu nie chodzi o to, spalić stanik i głosić slogany. Chodzi o to, żeby samodzielnie coś zdziałać i polegać na samej sobie.

- Czy zawsze potrafiła pani obronić własne poglądy?
- Przeważnie tak. Pan przecież wie o tym, jak kiedyś uciekłam z bankietu w Moskwie.

- Ja wiem, ale czytelnicy nie znają tej historii...
- W radiu usłyszałam, że ktoś "życzliwy" podaje, że z powodu nieobecności Niny Andrycz nie odbędzie się przedstawienie "Cyda". Ale ja miałam paszport dyplomatyczny wsiadłam w samolot i spektakl się odbył. Nasza dyplomacja umierała ze strachu, a Jakub Berman (szara eminencja) podobno zemdlał, bo wieczorem była kolacja ze Stalinem, na której miałam być. Wszyscy byli przerażeni, bo Stalin był tyranem i wszyskiego można się było po nim spodziewać.

- A tymczasem?
- Stalin powiedział: "Widać ta kobieta bardzo lubi swoją pracę". Na mój mąż: "O tak, uwielbia!". I wszystko zakończyło się piciem wódki i nikomu nic złego się nie stało. Ryzyko było jednak straszne.

- Jest pani reprezentantką pokolenia, które pamięta wojnę. Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że wojna uwolniła panią od bycia zwierzęciem teatralnym, chowanym tylko do przeskakiwania kolejnych poprzeczek. Jakich?
- Poprzeczek było mnóstwo. W robieniu kariery, w dochodzeniu do pełnego gwiazdorstwa, do pełni przeżyć, do opanowania techniki aktorskiej, do radzenia sobie z intrygami, z napaściami w prasie. Gwiazdą zostałam, mając 22 lata, po zagraniu roli Solange w "Lecie w Nohant" Iwaszkiewicza. Teatr Polski wychowywał mnie na swoją kolejną primadonnę. Wojna mnie uwolniła, bo pokazała, że ja nie umarłam bez teatru, wręcz przeciwnie - zaczęłam coraz więcej i lepiej pisać.

- Czy pisać zaczęła pani, gdy zabrakło grania?
- Ja pisałam od 11 roku życia, tylko nie zwracałam na to specjalnej uwagi, a ponieważ przez 6 lat nie ruszyłam nogą na scenie, miałam czas na poprawianie manuskryptów.

- Jak kiedyś pojmowała pani sztukę, a jak teraz?
- Moja miłość do sztuki nie zmniejszyła się, teraz jest tylko bardziej trzeźwa, jakby bardziej rozległa i mam dystans do tego, co się działo.

- A miłość? Czy to możliwe, że w swoim długim życiu była pani tylko dwa razy zakochana?
- Miłość prawdziwą i największą miałam tylko jedną i opisuję ją w swoich książkach.

- Jak nazywał się ten pan, który zawładnął pani sercem?
- Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą lub zapomnieli, podam jego imię i nazwisko. To... Aleksander Węgierko, reżyser i aktor.

- Czy ma pani jakąś pamiątkę po nim?
- Miałam, ale w trakcie przeprowadzki gdzieś mi się zapodziała i nie mogę się z tym pogodzić. Ale szukam namiętnie dalej. Może znajdę w piwnicy.

- Czy Józef Cyrankiewicz wiedział o pani miłości do wielkiego aktora?
- Wiedział, bo portret Węgierki wisiał w domu.

- Mąż nie sugerował pani, aby zdjęła portret?
- Nie, bo był wielkoduszny.

- Co to za popiersie na stoliku?
- Moje.

- Dlaczego bez głowy?
- Naumyślnie.

- Zawsze dużo się o pani plotkowało. Pani o tym wiedziała?
- Tak. Pamiętam, jak jakiś głupek powiedział, że jestem po 15 operacjach plastycznych, a tymczasem nie miałam żadnej. Nie wierzy pan? Proszę zobaczyć za uszami, nie ma tam żadnego cięcia.

- Tak dużo pani pracowała, a nie dorobiła się willi.
- Nie byłam piosenkarką rockową.

- Jakie są pani poglądy polityczne?
- Europejski socjalizm bez bicza w ręku.

- Na jaką partię pani teraz postawiła?
- Nie powiem.

- W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" powiedziała pani, że Józef Cyrankiewicz nie był premierem samodzielnie rządzącym, że był ofiarą Stalina.
- To prawda. Stalin obiecał mu, że nigdy nie zlikwiduje PPS-u, ale skłamał.

- Ale przyjęła pani od niego w prezencie futro z norek?
- Nie mogłam nie przyjąć, ale nigdy go nie włożyłam, aż w końcu zjadły je mole.

- Nie miało zabezpieczenia przeciwko molom?
- Moja gosposia, Sabina, świadomie nie pielęgnowała tego futra, bo jej mąż zginął w łagrze, dlatego odmówiła pielęgnacji futra od Stalina.

- A co ciekawego podarował pani chiński przywódca Mao Tse-tung?
- Te dwie piękne amfory, które stoją w saloniku, oraz futro z białych gronostajów, które pracowało na polskiej scenie z pożytkiem dla roli. Aha, jeszcze belę atłasu ręcznie haftowanego, ale mąż poradził, żebym pocięła materiał na 5-metrowe kupony i rozdała w Teatrze Polskim.

- I tak pani zrobiła?
- Tak, ale to nie bardzo złagodziło zawiść.

- Uchodzi pani za jedną z najelegantszych polskich aktorek. W 1993 roku dzierżyła pani tytuł "Elegancja'93". Jaki styl lansowała pani w tamtych czasach?
- Podczas wręczania nagrody w hotelu Marriott wystąpiłam w welurowej sukni koloru starych szmaragdów i etoli z soboli. Wyróżniono mnie takim tytułem po siedemdziesiątce, co bardzo mnie wzruszyło. Jeżeli chodzi o modę, to lubiłam to, co proponowała Chanel. Na dzień bardzo skromne, sportowe stroje, które nie nudzą oka. Garsonka od Chanel jest modna do dzisiaj, zmieniają się tylko dodatki. Na wieczór ubierałam się wytwornie. Dzisiaj żyjemy w epoce dziwnego bezguścia. Niektóre pokazy na wybiegach są żenujące i bywają przykładem złego smaku. Zawsze ubierałam się stosownie do swojego wieku, sylwetki i do okoliczności.

- Jakie są pani ulubione kolory?
- Lubiłam wszystkie kolory z wyjątkiem beżu i ostrego fioletu. Do dzisiaj lubię wszystkie odcienie błękitu, także zielenie, czerń i biel.

- Skąd sprowadziła pani tę długą suknię na swój ostatni benefis?
- Czarną, koronkową suknię przywiozłam z Hiszpanii.

- Rozmawiamy tuż przed świętami Bożego Narodzenia, więc zapytam, jak pani i premier najczęściej spędzaliście święta?
- Bardzo różnie, ale przeważnie musieliśmy pójść na oficjalne przyjęcia w Belwederze, co było bardzo nudne. Kiedy mieliśmy wolną chwilę, to wyjeżdżaliśmy na spacer do lasu.

- Jak spędzała pani święta, gdy była sama?
- Różnie, przeważnie u przyjaciół.

- Samotne osoby nie lubią świąt, a pani?
- Wszystko zależy od tego, jak kto te święta odczuwa. Jeżeli święta są pretekstem do objadania się i napicia alkoholu, to takich świąt nie uznaję. Ale jeżeli są wspomnieniem obecności na ziemi Jezusa Chrystusa, to jak najbardziej.

- Samotna została pani z wyboru?
- Tak, ale ja nigdy nie czułam się samotna, bo zawsze byli koło mnie ludzie oddani.

- Dzisiaj nie żałuje pani takiego wyboru?
- Nie, niczego nie żałuję.

- Może jednak czegoś pani żałuje?
- Żałuję, że nie zagrałam w filmie u Andrzeja Wajdy, który dwa razy mi to zaproponował, ale za każdym razem odrzucono mu scenariusz.

- Co to były za filmy?
- Pierwszym filmem było "Przedwiośnie", a powód odrzucenia był partyjny. Miałam w nim grać Laurę. Drugim projektem - adaptacja powieści na spektakl telewizyjny. W tym wypadku odmówiła telewizja. Pan Andrzej tak speszył się tym faktem, że potem już się do mnie nie zwracał z innymi propozycjami.

- Wciąż czekam na pani autobiografię. Czy będzie?
- Nie. W 2003 roku wydałam książkę "Bez początku, bez końca", w której opisuję okres narzeczeństwa z Józefem Cyrankiewiczem i jego prośbę, żebym nigdy nie ujawniała tego, co między nami było. Podpiszę panu ostatnią książkę "Wczorą i dziś", którą dwa dni temu promowałam w Klubie Księgarza w Warszawie.



Żródło: ANGORA nr 52 grudzień 2005

  • /biblioteka/51-ludzie/150-linia-mioci-linia-ycia
  • /biblioteka/51-ludzie/148-czuj-pustk-czuj-ulg